Prace nagrodzone w konkursach literackich.

Maria Janyska

CHŁODNY POWIEW WIATRU…

            Na moje ósme urodziny dostałam książkę „Cień smoka” będącą częścią cyklu Andrzeja Maleszki pt.: „Magiczne drzewo”. Od razu zaczęłam ją czytać i bardzo, ale to bardzo mnie zainteresowała. Z każdym dniem coraz mocniej się w niej zagłębiałam. Zaintrygowała mnie postać siedmioletniej dziewczynki, Idalii, która powstała z kawałka drewna pochodzącego z czarodziejskiego dębu. Promienie księżyca w pełni ożywiły figurkę w kształcie baletnicy, dzięki czemu stała się ona prawdziwym człowiekiem.

            Pewnego dnia, gdy pochłonięta byłam lekturą, nagle zobaczyłam w lustrze moją ulubioną bohaterkę. Miała rude włosy i brązowe oczy; była szczupła i drobna, ubrana w białą koszulę i granatowe dżinsy. Podskoczyłam ze strachu, ale nie uciekłam. Podeszłam do lustra i pomachałam dziewczynce. Nie odezwała się do mnie ani słowem, więc ja zaczęłam rozmowę.

­– Idalia, czy to Ty?  – zapytałam.

– Tak – odparło dziecko – ale wolę żebyś mówiła na mnie Ida.

– Dobrze – odpowiedziałam.

            Zaprosiłam ją do mojego pokoju. Czułam, jak byśmy znały się od dawna. Nareszcie mogłam zadać jej pytanie, jak to jest posiadać magiczną moc. Dziewczynka odrzekła, że trzeba być rozsądnym przy wypowiadaniu życzeń, bo czasami mogą pojawić się nieprzewidziane okoliczności, w których czary wymkną się spod kontroli.

            Nagle Ida zapytała mnie, czy mam jakieś życzenie. Po chwili zastanowienia przyszedł mi do głowy pewien pomysł.

– Bardzo chciałabym poznać Augusta Pullmana. Czy mogłabyś nas do niego przenieść?  – spytałam z entuzjazmem w głosie.

– Kim jest August?  – zaciekawiła się dziewczynka.

– Poznałam go czytając książkę R. J. Palacio p.t.: „Cudowny chłopak”. Na pewno go polubisz – odparłam. August urodził się z genetycznie zniekształconą twarzą, która pomimo wielu operacji nie zmieniała swojego wyglądu.

            Ida wypowiedziała kilka słów po cichu. Chwilę później w pokoju powiał zimny wiatr. Odruchowo zacisnęłam powieki. Gdy otworzyłam oczy, nie znajdowałam się już w mojej sypialni, tylko na dobrze mi znanym z opisu placu zabaw Auggiego. Rozpoznałam żółtą zjeżdżalnię i metalową huśtawkę. Dziewczynka skakała przez skakankę, chłopcy grali w piłkę. Na ławeczce siedzieli opiekunowie radośnie bawiących się dzieci. Zrozumiałam, że magiczne dziecko spełniło moją prośbę i przeniosło mnie do miejsca, o którym tyle myślałam.    Wtem usłyszałyśmy głosy dochodzące z parku obok. Wzięłam Idę za rękę i poszłyśmy w ich kierunku. Zobaczyłyśmy smutnego Augusta, naokoło którego stały szydzące z niego dzieci.

– Kto to? – zainteresowała się moja nowa koleżanka.

– To jest właśnie Auggie…

Podeszłyśmy bliżej. Koło się rozstąpiło. Chłopak podniósł głowę. Przywitałyśmy się z Augustem i zaczęłyśmy rozmowę, aby poprawić mu humor, bo na jego twarzy widać było cierpienie. Gdy czytałam jego historię, wiele razy byłam świadkiem bólu, który odczuwał, kiedy inni go upokarzali. W takich momentach chciałam być przy Auggim i móc stanąć w jego obronie. Nie mogłam zrozumieć, dlaczego rówieśnicy tak mu dokuczali, choć on im nic nie zrobił. Teraz miałam szansę sprawić, że August nie będzie bezbronny wśród niesprawiedliwego tłumu, bo byłam przy nim i mogłam słowami odeprzeć atak. Czułam w sobie odwagę, żeby wykrzyczeć co sądzę o ich okrutnym zachowaniu, gdyby była taka potrzeba.   

            Po chwili dzieci się rozeszły, bo znudziły się uśmiechem Augusta oraz tym, że przestał  patrzeć przestraszony w ich kierunku.

– Może pójdziemy na lody – zaproponowała Ida.

– Chętnie. Bardzo lubię pistacjowe – odpowiedział chłopiec.

– Ja też – dodałam.

            Ustawiliśmy się w długiej kolejce w pobliskiej lodziarni. Ludzie zaczęli „dyskretnie” odwracać się i patrzeć na naszą trójkę, szepcząc między sobą. Jakiś nastolatek pokazał palcem na twarz Auggiego i dziwnie się zaśmiał. Wtedy już wiedziałam, że czary Idalii przydadzą nam się ponownie. Miałam gotowy plan w głowie. Pociągnęłam przyjaciółkę za rękę, dając jej tym samym znak, abyśmy odeszły na bok. Poprosiłam ją, żeby użyła swojej magii i każdej osobie stojącej w tej kolejce zdeformowała jakąś część ciała. Dziewczynka szybko zrozumiała moje intencje. Powiał chłodny wiatr, a gdy się odwróciłam, zobaczyłam garbate nosy, nieproporcjonalnie wydłużone ręce i nogi oraz wykrzywione usta. Przerażenie ogarnęło wszystkich. Jedni zaczęli krzyczeć, inni nerwowo chichotać, jeszcze inni biegali w panice po parku szepcząc coś do swoich ukochanych telefonów. Ktoś głośno lamentował. W powietrzu można było wyczuć strach, ale przez to ludzie przestali patrzeć na innych. Skupili się wyłącznie na swoim nieszczęściu. Jedyną uśmiechniętą osobą był August. Spełniło się jego marzenie – stać się takim samym jak wszyscy inni. Tylko tyle albo aż tyle…

            Po chwili zapadła cisza. Ktoś podszedł do chłopca, podał mu rękę i powiedział „przepraszam”. Nagle cała kolejka po lody zamieniła się w kolejkę do Auggiego. Każdy podchodził ze skruszoną miną, ponieważ wstydził się swojego wcześniejszego zachowania i chciał prosić o wybaczenie. Atmosfera stawała się coraz sympatyczniejsza. Widać było, że wszyscy zrozumieli co to wzajemny szacunek. Na twarze ludzi wracał uśmiech, ale tym razem szczery płynący prosto z serca. August poczuł to, o czym wiele razy myślał w samotności – akceptację od innych.

            Widziałam, że nadszedł czas powrotu do domu. Mrugnęłam porozumiewawczo do koleżanki. Po raz trzeci zawiał chłodny wiatr, a ja zdążyłam w ostatniej chwili poprosić Idę o odczarowanie ludzi.

            Znalazłam się w swoim pokoju, lecz nie było już przy mnie czarodziejki. Trzymałam w ręku pyszne lody pistacjowe – dowód spotkania z Augustem. Wiedziałam, że on teraz też się nimi zajada.

            Czy naprawdę tak wiele potrzeba, aby życie wszystkim „smakowało”?   

 

Wyróżnienie w konkursie "Skarbiec wyobraźni" 2019 r.

 

Mateusz Szymczak

NA RATUNEK ZIEMI

      Mateusz, jak w każdy niedzielny poranek od razu po przebudzeniu jeszcze w piżamie złapał za swoją piłkę i wybiegł z nią na dwór, żeby potrenować strzelanie do bramki. Ledwo wyszedł, gdy uderzył go ogromny żar. Jego początkowy entuzjazm szybko wygasł.  Temperatura na zewnątrz była tak wysoka, że chłopak po kilku minutach musiał wrócić do domu.

     Był naprawdę zdziwiony, kiedy zauważył, że zegarek pokazuje dopiero godzinę siódmą.

- Mamo! – zawołał. - Szybko poszedł do kuchni, z której było słychać bulgotanie wody w czajniku.

-Tak?

- Dlaczego na dworze jest tak ciepło? Przecież jest dopiero siódma. W dodatku mamy początek wiosny.

- Globalne ocieplenie, słońce.

- Jak mam trenować w taką pogodę?

Kobieta wzruszyła ramionami jednocześnie zalewając kawę wodą.

            Dziesięciolatek był załamany zaistniałą sytuacją. Od zawsze marzył, żeby zostać zawodowym piłkarzem, a osiągnięcie tego bez treningów wydawało mu się niemożliwe. Wszystkie jego plany na życie stały pod dużym znakiem zapytania. Wtem w jego głowie zaświtała pewna myśl.

Decyzję podjął błyskawiczne. Zamierzał odnaleźć Królową Śniegu i poprosić ją o pomoc w ochłodzeniu klimatu. Znał tylko dwie osoby, które wiedziały, gdzie znajduje się jej zamek. Kaj i Gerda.  

Nie zwlekając, spakował najpotrzebniejsze rzeczy i ruszył do domu zamieszkiwanego przez rodzeństwo. Śpiesząc się zapomniał zmienić luźnej nocnej piżamy na coś bardziej wyjściowego. Podczas drogi rosnąca temperatura doskwierała mu coraz bardziej, ale chłopiec był zdeterminowany, więc stosunkowo szybko znalazł się na miejscu.

Kaja i Gerdę zastał bawiących się na huśtawkach przed ich domem. Szybko pobiegł do nich. Kiedy ci go zauważyli, przerwali zabawę i spojrzeli na niego z zaciekawieniem. Ich uwagę przykuł strój przybysza.

Luźne, przykrótkie spodnie i dość mocno wygnieciona koszulka z rysunkiem księżyca wydały się Kajowi znajome.

- Masz taką samą piżamę- szepnęła dziewczynka do stojącego obok brata, zakładając kosmyk włosów, który wypadł jej z warkocza za ucho.

Na twarzy chłopca pojawił się dyskretny uśmiech, ale widząc duże skupienie na twarzy gościa utrzymywał powagę.

- Potrzebuję waszej pomocy – powiedział przechodząc od razu do sedna sprawy Mateusz.

- Muszę znaleźć Królową Śniegu, żeby pomogła mi pokonać globalne ocieplenie.

Rodzeństwo spojrzało na siebie niepewnie, po czym zwróciło się znowu w kierunku chłopca. Młody sportowiec patrzył na nich z niemą prośbą. Kaj, mimo złych wspomnień związanych z Królową, widząc w oczach przybysza szczerą chęć naprawienia klimatu westchnął ciężko:

- Pomożemy ci.

Młody piłkarz uśmiechnął się promiennie i zaklaskał radośnie w dłonie. Zdawał sobie sprawę, że z każdą chwilą miał coraz mniej czasu na uratowanie Ziemi, dlatego zgoda na pomoc  tak bardzo go ucieszyła.

- Pójdziemy się spakować i możemy jechać – oznajmiła Gerda. – Im szybciej wyjedziemy, tym szybciej wrócimy. Chłopcy kiwnęli głowami, zgadzając się z planem dziewczyny.

    Niecałą godzinę później całą trójką ruszyli w podróż, która wbrew pozorom nie trwała zbyt długo. Dzięki udogodnieniom takim jak pociągi, autobusy i samoloty do zamku Królowej dotarli pod wieczór, kiedy temperatura nieznacznie spadła.

Podczas drogi dziesięciolatek z rosnącym smutkiem obserwował skutki upału. Rośliny więdły w oczach, a na twarzach ludzi, którzy odważyli się wyjść z domu, widać było krople potu i ogromne zmęczenie.

- Tutaj musimy się rozstać – powiedział Kaj do chłopca, kiedy stanęli przed schodami prowadzącymi do zimowej budowli. – Wolimy nie spotykać się z Królową, ale spokojnie zaczekamy tu na ciebie.

Mateusz uśmiechnął się wdzięcznie  do rodzeństwa i truchtem pokonał ogromne schody. Gdy znalazł się na ich szczycie, zapukał w olbrzymie lodowe drzwi. Ku jego zdziwieniu te samoistnie się otworzyły.

Od razu owiał go zimny wiatr, przez co lekko się wzdrygnął. Mimo wszystko, chłód, który poczuł, był o niebo przyjemniejszy od żaru, zastanego na ziemi. W momencie, kiedy  przekroczył próg zamku, wrota zamknęły się za nim z głuchym trzaskiem.

Teraz nie ma już odwrotu - pomyślał.

Mimo lekkiego niepokoju i dreszczy wywołanych niską temperaturą, ruszył pewnym krokiem w głąb imponującej budowli. Po krótkim spacerze udało mu się znaleźć ogromną salę, na środku której stał wielki, lodowy tron.

Na nim ujrzał niezwykle piękną kobietę z jasną cerą i zimnymi, niebieskimi oczami. Ubrana była w niebieską suknię pokrytą szronem, a na jej głowie spoczywała korona wykonana z przeźroczystych kryształków lodu.

Wówczas kobieta spojrzała na niego, a Mateusz ukłonił się niczym arystokraci w filmach, które kiedyś oglądał. 

- Kim jesteś i co robisz w moim zamku? – zapytała Królowa. Jej głos rozniósł się echem po sali i sprawił, że wszystko zadrżało w tym i nasz bohater.

- Nazywam się Mateusz, Wasza Wysokość– odpowiedział zerkając niepewnie na Królową – Jestem tutaj bo potrzebuję twojej pomocy. Przez globalne ocieplenie Ziemię nawiedzają upały. Usychają rośliny, zaczyna brakować wody, ludzie są smutni i przygnębieni. Właśnie dlatego przyszedłem do ciebie.

Kobieta obdarzyła Mateusza uważnym spojrzeniem. Po chwili wstała i podeszła do niego .

Im bliżej była, tym większe czuł zimno.

- Serce masz czyste – powiedziała w końcu.- Doceniam twoją śmiałość, jesteś bowiem pierwszym człowiekiem, który przed moim obliczem miał odwagę pokazać się w piżamie.- parsknęła gromkim śmiechem Pani Zima- Spełnię twą prośbę, ale pod warunkiem, że będziesz mi towarzyszył w mej podróży.

-Nadzwyczaj ważne sprawy wymagają nadzwyczajnych środków, nie mogłem zwlekać - odpowiedział elokwentnie młody ekolog, uśmiechając się przy tym od ucha do ucha. - Rzecz jasna, zgadzam się na twój warunek.

Chwilę później szybko wyszedł z zamku, żeby poinformować o wszystkim Kaja i Gerdę.

- Dziękuję wam za pomoc – oznajmił z wdzięcznością w głosie  – Bez was nie trafiłbym tutaj.

Brat i siostra upewniając się, że ich towarzysz dalej poradzi sobie sam, ze spokojem ruszyli w drogę powrotną do ich domu .

Następnie utalentowany napastnik wsiadł wraz z Królową do jej sań. Razem jeździli od miasta do miasta. W każdym miejscu, które odwiedzili, temperatura spadła, przez co z domów od razu zaczęły wychodzić dzieci i cieszyć się prawdziwą wiosenną pogodą.

Kiedy dotarli do Zgierza, z powodu doskwierającego żaru Królowa poczuła się już zmęczona i osłabiona. Powodzenie misji stanęło pod ogromnym znakiem zapytania.

Chłopiec wpadł w panikę. Ze łzami w oczach przybiegł do rodziców prosząc ich o pomoc. Mama zaproponowała odpoczynek w ich domu a dla ochłody przygotowała wielki puchar lodów. Władczyni, pod wpływem zimnego smakołyku, niemal od razu odzyskała siły . Po chwilowej drzemce mogli ruszyć w dalszą drogę, by ratować świat przed wybuchającym wulkanem gorąca.

           Tak oto Mateusz zaledwie w jeden dzień pomógł w walce z globalnym ociepleniem.  

I wszystko to zrobił nie zdejmując nawet piżamy.

Wyróżnienie w konkursie "Skarbiec wyobraźni" 2019 r.

 

 

 

Marcel Tomaszewski

OPOWIEM O MOJEJ POLSCE

        To był wyjątkowy dzień. Jako laureat konkursu „Żołnierze Wyklęci – Bohaterowie Niezłomni” odebrałem niezwykle cenną nagrodę - Konstytucję Rzeczypospolitej Polskiej.

          W trosce o byt i przyszłość naszej Ojczyzny, odzyskawszy w 1989 roku możliwość suwerennego i demokratycznego stanowienia o Jej losie, my Naród Polski.... - czytałem ze wzruszeniem. Usłyszała mnie prababcia przebywająca właśnie z wizytą i zapytała:

- Co robisz wnusiu?

- Studiuję treść najważniejszego aktu prawnego babciu - odrzekłem rozpromieniony.

            Prababcia Stasia często opowiadała mi o ważnych wydarzeniach historycznych oraz przypominała, że należy dobrze znać historię swojego kraju, bo narodem, który jej nie zna, łatwo manipulować, łatwo go okłamać i zniewolić.

            Nie inaczej było i tym razem. Niezwykle rada widokiem wnuczka pochłoniętego tak cenną lekturą, kontynuowała:

- Wiesz, mój tato często wracał opowieścią do roku 1918, gdy Polska po 123 latach wróciła na mapę świata.

- Kto owych dni nie przeżył w stolicy, ten nie wie, co oznacza radosny szał zwycięstwem
i wolnością upojonego narodu. Z mroków okresu zaborczego, z wojennego
i rewolucyjnego chaosu wyłaniała się nowa Polska. Niemal na wszystkich polach, we wszystkich dziedzinach zaczynać trzeba było od zera. Głodni, obdarci, zziębnięci przeżywaliśmy tę zimną jesień, radośniejszą od najpiękniejszej wiosny, bo za strawę i odzież, za źródło energii i siłę napędową starczyła powszechna świadomość, że wszelkie przeszkody
i trudności są nieważkie, tak jak nieważkie są różnice polityczne i klasowe, gdy z letargu powstaje znów ta, która w sercach nigdy nie zginęła - wspominał.

- Babciu, poznałaś radość odzyskania niepodległości ale i tragedię kolejnej wojny - zauważyłem.

- Tak, w czasie II wojny światowej straciłam wielu bliskich i przyjaciół. Podczas nalotów uciekaliśmy do lasu. Do domu wracaliśmy nocą, niektórzy nie mieli tyle szczęścia, co my. Nasz dom ciągle jeszcze stał. Byliśmy o tyle w dobrej sytuacji, że mogliśmy się ogrzać, przespać, umyć.  Niestety pewnego dnia, gdy nastał późny wieczór, ciszę naszej ulicy zakłócił warkot motoru. Wszyscy wylękliśmy się, bo wiedzieliśmy, co to znaczy nocny odgłos samochodu. Ten odgłos to upiór, ten odgłos to Pawiak, to śmierć męczeńska! Momentalnie, jak zmówione, światła w oknach domów pogasły i strwożone oczy mieszkańców śledziły dyskretnie, z zapartym tchem... po kogo? Czarni goście w trupich czapkach – zwiastuny nieszczęścia, kierowali swe kroki w naszą stronę. Dech zamarł nam w piersiach. Do dziś pamiętam ten raptowny, długi, dzwonek. Pies zaczął ujadać. Tato otworzył drzwi. Było ich trzech, dwóch w gestapowskich mundurach, trzeci po cywilnemu, tłumacz. Czystą polszczyzną zapytał: „Czy jest w domu Bronisław Prostański?”. Ojciec wiedział, iż negowanie nie uratowałoby sytuacji. Weszli. Dwaj gestapowcy w mundurach zajrzeli do pokoju, w którym leżał Bronuś, otworzyli drzwi szeroko i kazali mu się ubierać. Na prośbę taty o wyjaśnienia, cywil, nazwiskiem Bruner (jak się okazało volksdeutsch, obywatel Rzeczypospolitej), odpowiedział:

- Syn pana widocznie zaplątany jest w sprawy polityczne, a znajdzie go pan w gestapo w alei Szucha.

            Po czym konwój z aresztantem opuścił nasz dom. Zazgrzytał złowrogi motor. Na ulicy znów cisza... Brat do domu już nie wrócił....

- Straszne czasy - odparłem z przygnębieniem.

            Próbując przerwać dłuższe milczenie, zwróciłem sie do prababci z pytaniem o życie kulturalne podczas wojny, czy chodzili do kina, teatru?

- W kinach pokazywano wówczas głównie produkcje niemieckie, a każdą emisję poprzedzała propagandowa kronika bieżących wydarzeń. W ten sposób okupanci realizowali intelektualną degradację narodu polskiego. W odpowiedzi Polskie Państwo Podziemne nakłaniało pod hasłem "Tylko świnie siedzą w kinie" do bojkotowania wydawanej przez Niemców prasy, a także nieodwiedzania kina i teatrów - opowiadała babcia.

- A jak wyglądało życie po wojnie? - dopytywałem.

- Potem poznałam czym był stalinizm i terror czasu komunizmu. Cieszyłam się z innymi, gdy w 1978 roku Karol Wojtyła został papieżem. Uczestniczyłam w zdarzeniach, które doprowadziły do roku 1989 i kolejnego wybuchu wolności. Dożyłam wejścia Polski do Unii Europejskiej i wielokrotnie doświadczyłam bohaterstwa i poświęcenia wielu naszych rodaków. Dlatego uważam, iż za wszelką cenę trzeba dbać, by nasza ojczyzna pozostała wolnym krajem, "żeby Polska była Polską"- zanuciła za Janem Pietrzakiem.

- Pamiętaj jednakże wnusiu, iż mając na uwadze zupełnie inne czasy, w których teraz żyjemy, należy nieprzerwanie troszczyć się o język, kulturę, tradycję, szanować symbole narodowe oraz dbać o dobre imię Polski w świecie! Również w czasie coraz liczniejszych wyjazdów zagranicznych - dodała.

- Tak, dziś ludzie bardzo chętnie podróżują, zwiedzają świat - odparłem. Znane polskie przysłowie mówi: „Cudze chwalicie, swego nie znacie”.  W pełni się z nim zgadzam. Sam zachwycam się tym, co zobaczę podczas zagranicznych wakacji, a nie zawsze przywiązuję należytą wagę do tego, co tuż obok nas. A Polska jest naprawdę piękna. Są tu tysiącletnie bory i niewiele młodsze zabytki, potężne zamki i tajemnicze kopalnie, krzywe wieże i majestatyczne góry. Do niedawna o wielu, nawet najbardziej znanych miejscach nie wiedziałem, że mają wyjątkowe historie, np.: dlaczego kościół w Jaworze wzniesiono bez użycia gwoździ, a w Ojcowie na wodzie? Czy też - gdzie jest najgłębiej położona trasa turystyczna, a gdzie pływa się w kopalni łodziami? - kontynuowałem.

- Dokładnie. Polska oferuje całą gamę możliwości, aby spędzić aktywnie czas: np.: popływać kajakiem po urokliwych jeziorach, rzekach lub wybrać ciekawy szlak w naszych pięknych  górach. Cieszę się, że powstaje coraz więcej ścieżek rowerowych, nie wspomnę już o tym, że ostatnio cała Polska biega -zawtórowała babcia.

            Wspólnie więc stwierdziliśmy, iż w naszym kraju jest wszystko, co kochamy: góry, doliny, morze, jeziora, rzeki, a nawet pustynia - Pustynia Błędowska – fenomen polskiego krajobrazu.

- Och, ileż jest jeszcze miejsc, do których chciałbym się wybrać! - rozmarzyłem się.

            Kończąc rozmowę, obiecałem babci, iż niezależnie od tego, jak dalej potoczą się moje losy, gdzie przyjdzie mi żyć, moje serce i myśli będą zawsze przy Polsce! Bo Polska jest moim miejscem na Ziemi. Jak pisze Wojciech Bąk w wierszu "Wiersz o Polsce" - nie wiem, czy jest małą, czy też wielką rzeczą, wiem tylko - codzienna i konieczna jak powietrze. To moja ojczyzna, która z pewnością nie jest idealna, ale to nie przeszkadza mi jej kochać. Afirmując wypowiedź poety, wiem tylko - nieodzowna, a prosta jak chleb, na który trzeba na co dzień zarobić na nowo.

- Te słowa są ukojeniem mego serca - powiedziała wzruszona prababcia i mocno mnie wyściskała.

 

II miejsce w Konkursie literackim "Złote Pióro"

Zuzanna Gawron

WINNY OGRÓD

       Tegoroczne wakacje zapowiadały się zupełnie inaczej niż zwykle. Do tej pory jeździłam zawsze na wczasy z rodzicami. Zbliżały się jednak moje siedemnaste urodziny, więc postanowiłam się usamodzielnić. Razem z przyjaciółką wymyśliłyśmy, aby połączyć przyjemne z pożytecznym i wyjechać do Francji zbierać winogrona. Rodzice nieraz opowiadali nam, jak sami dorabiali sobie w ten sposób, więc myślałyśmy, że nie będą mieć nic przeciwko temu. Moja mama nie była jednak w zachwycona, nie tyle pomysłem pracy,
co koncepcją samodzielnego wyjazdu za granicę. Długo musiałam ją prosić, ale w końcu dzięki argumentom, że obie dobrze znamy angielski i uczymy się francuskiego, a nie ma lepszej lekcji niż używanie języka, dała się przekonać. Do końca roku szkolnego nie zostało już dużo czasu, więc sprawy trzeba było załatwić szybko. Znalazłyśmy winnice na południowym zachodzie Francji, blisko plaży, a z jej właścicielem skontaktowaliśmy się mailowo. 

       Nim się obejrzałyśmy, był już koniec lipca. Z warszawskiego Okęcia (po wielkich pożegnaniach, całusach i uściskach) doleciałyśmy na lotnisko Roissy-Charles de Gaulle,
pod Paryżem. Stamtąd odebrała nas kuzynka Eweliny, studiująca i mieszkająca tu już od paru lat. Zawiozła nas prosto na miejsce, ponieważ zwiedzanie zaplanowałyśmy na drogę powrotną.

       Winnica położona była na wzgórzach, których zachodnie zbocza prowadziły prosto na plażę. Wysokie krzewy winorośli wyglądały niczym ściany labiryntu. Myślę jednak,
że ciężko byłoby się tu zgubić, ponieważ morze słychać było wyraźnie. Monika pomogła nam wypakować bagaże i musiała nas zostawić, ze względy na swoje sprawy.

       Przy bramie czekał już na nas właściciel posiadłości. Był to wysoki mężczyzna w średnim wieku, o śniadej cerze i siwych włosach. Porozumiewał się z nami po francusku przeplatanym łamaną angielszczyzną, jednak bez problemu uzyskałyśmy wszystkie potrzebne informacje.

       Spałyśmy w małym, ale przytulnym i zadbanym pokoiku. Znajdował się on z tyłu jedynego tutaj budynku mieszkalnego. Codziennie wstawałyśmy wcześnie rano, brałyśmy kosze i do około pierwszej po południu zbierałyśmy cynobrowe owoce. Bardzo podobała nam się ta praca. Przyjemnie było tak zrywać soczyste winogrona, co jakiś czas podjadać jedno, czy dwa i popijać cytrynową lemoniadą, którą codziennie dawał nam pan Lautier. Był on dla nas bardzo miły, jednak nie widywałyśmy się z nim często. Szczególnie, że pozostałą część dnia spędzałyśmy zazwyczaj poza winnicą. Chodziłyśmy często na plażę lub do pobliskiego miasteczka Gastes.  Czas mijał nam przyjemnie, czułyśmy, że w tej cichej okolicy nic nie zdoła nas do końca pobytu zaskoczyć. O tym jak się mylimy, miałyśmy się dopiero przekonać.

       Wstałyśmy, któregoś dnia rano i jak zwykle poszłyśmy po kosze. Po drodze zatrzymał nas jednak właściciel i oznajmił, że dziś chce, żebyśmy zajęły się inną częścią jego terenu. Zaprowadził nas na wschodni kraniec posiadłości. Od reszty odgradzał ją szpaler ciernistych krzewów dzikich róż. Ich bladoróżowe płatki delikatnie migotały wśród szafirowych liści. Nie chodziłyśmy tam wcześniej, ponieważ nie pomyślałyśmy nawet, że są tam jeszcze winnice. Otóż były, jeśli można to, co zobaczyłyśmy, tak nazwać! Sprawiało to raczej wrażenie od lat zaniedbanego ogrodu. 

       Rzędy zarosły i zatarły się między nimi wyraźne granice. Między szpalerami, pnączy, uginających się pod ciężarem ciemnofioletowych kiści, wdzięczyły się drobnolistne gałązki róż. Ich płatki mieniły się niespotykaną fuksjowo-rubinową barwą. Niepopodcinane latorośle posplatały się z dziko rosnącymi szypszynami, a gdzieniegdzie dołączył do nich ciemnozielony  bluszcz, obsypany właśnie drobnymi, bielutkimi kwiatuszkami niczym płatkami śniegu. Poniżej krwawiły karmazynowe maki, których soczysty kolor był  wyraźnie widoczny wśród seledynowej trawy. W gorącym powietrzu unosił się ciężki zapach winogron wymieszany z omdlewającą wonią kwiatów. Od czasu do czasu lekki powiew wiatru roznosił aromat ziół, przeplatany lawendą.

       Mimo wczesnej pory i dość wysokiej temperatury krople rosy w wysokiej, szmaragdowej trawie przyjemnie chłodziły nogi. Natomiast dźwięk, uderzających o skały fal, zwykle słyszalny na całym terenie, zupełnie tu nie dochodził. Jakby to miejsce odcinało się od reszty. Słychać było tylko bzyczenie pszczół zwabionych słodyczą owoców i nektaru. Te drobne stworzenia, siedząc na karminowych płatkach róż, wyglądały niczym żółto-czarne broszki, błyszczące w promieniach letniego słońca. Wielobarwne motyle polatywały nad naszymi głowami, przysiadając co chwila na aksamitnych liściach bazylii i lilowej lebiodki. 

Wszystko wyglądało niesamowicie, tajemniczo, powiedziałabym nawet,  nieprawdopodobnie. Stałyśmy zaskoczone i zachwycone tym fantastycznym widokiem. Nasz przewodnik też wydawał się bardzo podniecony tym, że nam to pokazuje.

        – Wiem, że mogę wydawać się wam cichy i nudny – przerwał milczenie.

Chciałyśmy zaprzeczyć, jednak on nie zwracał na nas uwagi, zapatrzony w wszechobecną zieleń przetykaną obsydianowymi kuleczkami winogron i szkarłatem róż. Kontynuował swoją opowieść. Dowiedziałyśmy się z niej, że  kiedyś nie traktował tej winnicy zbyt osobiście. Była ona dla niego wyłącznie źródłem dochodu. Opiekował się nią  pewien starszy mężczyzna, który doskonale znał się na winie. Zmarł niestety, pozostawiając krzewy winne, którymi zajmował się tyle lat. Wydarzyło się to akurat tuż przed terminem wielkiej podróży, którą Lautier planował już od bardzo dawna. Musząc szybko działać, powierzył on na ten czas posiadłość w ręce swojego siostrzeńca. Młodzieniec okazał się jednak nieodpowiedzialny i gdy jego wuj wrócił z długiej wyprawy, nie zastał tego, czego oczekiwał. Mimo dorodnych plonów ostatnich lat, zbiory nie były duże. Zaniedbano zwłaszcza to boczne pole, które niedoglądane zdążyło w znacznym stopniu zarosnąć dzikimi różami. Pan Lautier musiał jak najszybciej nadrobić straty, ponieważ tak długa przerwa w zbiorach mogła grozić bankructwem. Dlatego zdecydował się zebrać owoce też z tej części jeszcze przed jej uporządkowaniem. Przez ogrom pracy w przywracaniu winnicy dawnych obrotów
do planowanych porządków ciągle nie mógł się zabrać. Mimo to  regularnie zbierał winogrona z tych zarośniętych  krzewów, za każdym razem obiecując sobie, że niedługo się nimi zajmie.

       Mijały miesiące i interes wracał do dawnej świetności. Trunek sprzedawano i to w przyzwoitych ilościach. Pewnego dnia otrzymał list od znanego paryskiego restauratora i konesera. Pisał on, jak bardzo zasmakowało mu produkowane tu wino. Nazwał je nawet wybitnym i zamówił je do swojej sieci restauracji. Mężczyzna bardzo się zdziwił, ponieważ do tej pory jego wyroby uchodziły za dobre, ale nie wybitne i oceniano je raczej na średnią półkę. Znalazł szybko jedną z butelek niedawno wyprodukowanego trunku, skosztował … poczuł coś, czego nigdy wcześnie nie czuł, pijąc własne wina. Mianowicie smak róży, ale nie takiej jak z herbaty czy konfitury. Był to smak różanego zapachu, który delikatnie rozpływał się na podniebieniu, pieścił kubki zapachowe i przywoływał obraz letniego krajobrazu.

– Wiem dziewczęta, że jesteście jeszcze bardzo młode i ciężko wam wyobrazić sobie smak wina, ale uwierzcie mi, że było to niesamowite – zapewnił nas, kończąc swoją opowieść.

       Przypomniał sobie po tym zdarzeniu o zarośniętym polu. Wtedy był to już ogród. Mężczyźnie wydawało się niemożliwe, żeby róże aż tak zmieniły smak winogron, jednak nie umiał znaleźć żadnego innego wytłumaczenia. Spędzał w tych zaroślach całe dnie, oglądając owoce i kwiaty. Odkrył, że jest to jakiś wyjątkowy gatunek róży, o którym nie był w stanie znaleźć informacji w żadnym źródle. Po pewnym czasie odpuścił badaniom i uznał, że tak po prostu jest, że jest to jego magiczny ,,winny ogród”. Od tej pory pielęgnował go, lecz nie podcinał. Pozwalał rozwijać się tu różnym kwiatom.

       – Pewnie zastanawiacie się, dlaczego wam to wszystko mówię? – zaśmiał się mężczyzna.

Była to prawda, nie wiedziałyśmy, co chce nam przez to powiedzieć.

Otóż nasz gospodarz oznajmił, że uświadomił sobie, iż pewnego dnia on również odejdzie i  nie może przez cały czas ukrywać się ze swoim wyjątkowym ogrodem. Jesteśmy pierwszymi osobami, które oprócz niego znają całą prawdę. Jednak nie będziemy jedyne. Postanowił  pokazać innym, tak jak i nam, że zwykłe, a nawet na pozór zbędne rzeczy mogą być magiczne. Mogą mieć w sobie coś, czego my nie zauważamy, a co sprawia, że życie i świat stają się lepsze.

       Były to dla nas wyjątkowe wakacje. Poznałyśmy niezwykłego człowieka i wyjątkowe miejsce, do którego często wracamy myślami. Pan Lautier podarował nam również przed wyjazdem po butelce swojego wina, które czeka, abyśmy, gdy już będziemy dorosłe, poznały niezwykły smak ,,winnego ogrodu”.

(III miejsce w konkursie "Złote Pióro" 2017 r.)

Magdalena Wosiecka

W MOIM MAGICZNYM OGRODZIE

    Kilka dni temu zaczęły się wakacje, a wczoraj skończyłam wszystkie prace w moim ukochanym, pięknym ogrodzie. On jest dla mnie jak powietrze – bez niego nie mogłabym żyć. Z pomocą rodziców posadziłam ostatnie drzewka, wypieliłam klomby, które przypominają teraz wielobarwne dywany haftowane pomarańczowo-złocistymi nagietkami przetykanymi cynobrowymi świeczkami szałwii i otoczonymi siwym aksamitem starców.

    Moją drugą miłością jest malowanie, to dla mnie jak nektar i ambrozja dla greckich bogów. Postanowiłam więc połączyć obie pasje i spędzić najbliższe dni, uwieczniając na papierze jak największą część mojego niesamowitego edenu.

Pogoda była cudowna - niebo niczym turkusowe, niespienione morze i piękne słońce
w zenicie, przypominające złotą, błyszczącą monetę. W całym ogrodzie rozbrzmiewał radosny i słodki śpiew ptaków. Przechodząc, czułam coraz to nowe zapachy - raz śnieżnobiałego jaśminu, potem skromnych, modrych heliotropów, wreszcie omdlewającą woń bladoróżowych peonii. Tuż  obok wirował słodki aromat, dojrzewających wiśni i krwistoczerwonych róż…

    Jednak im dalej szłam, tym dziwniej się czułam. Spostrzegłam, że ogród się zmienił, wydawało się, że wydłuża się bez końca. Wędrowałam zaciekawiona. Coś ciągnęło mnie w nieznane zakamarki. Wtem usłyszałam … szum strumyka! W moim edenie nigdy nie było żadnej rzeczki czy oczka wodnego! Przede mną schylała witki wierzba, a za nią dostrzegłam rozłożysty klon i miododajną lipę. Kiedy ręką odsłoniłam wierzbową kurtynę, ujrzałam  wijący się niczym srebrnołuska jaszczurka potok, nad nim drewniany mostek, obok którego bieliła się ażurowa altanka. Nigdy wcześniej nie widziałam tego cudownego miejsca. Zapragnęłam  poznać ten magiczny zagajnik, namalować wszystko, co się da!

    Wtem dostrzegłam za altanką wąską i bardzo zarośniętą ścieżkę. Mogłabym przysiąc, że jeszcze przed chwilą jej tam nie było! Musiałam, po prostu musiałam dowiedzieć się, co jest na końcu dróżki. Niestety dojście do niej zagradzał gęsty, żywy mur szmaragdowych krzewów. Zaczęłam odsuwać i łamać gałęzie, ale nie przynosiło to żadnego efektu! Miałam wrażenie, że krzaki ciągle wyciągają do mnie coraz to nowe zdrewniałe, kolczaste ręce! „Przydałoby się coś ostrego” pomyślałam … „Wiem! Sekator lub nożyczki! Muszę biec do domu!”

    Pędziłam między klombami i młodymi drzewami, wiatr rozwiewał mi włosy i chyba podarłam sobie nieco bluzkę, zahaczając o krzewy. Wpadłam do środka, wzięłam narzędzia, coś do jedzenia, farby i dużo kartek. Zdążyłam powiedzieć tylko, żeby nikt mi nie przeszkadzał i już byłam na dworze. Nic się dla mnie nie liczyło, chciałam tylko zobaczyć tamten magiczny zakątek!

    Biegnąc, dostrzegłam, że otoczenie zaczyna się zmieniać – już nie było zasadzonych przeze mnie młodych klonów i migdałków, ich miejsce zajęły rozłożyste tarniny, powyginane wierzby, strzeliste brzozy… Wkrótce usłyszałam szum strumyka, a między gałęziami zamrugała do mnie porozumiewawczo bielutka altanka. I w tym samym momencie moją twarz rozjaśnił uśmiech szczęścia.

    Od razu podbiegłam do żywopłotu. Usiłowałam przeciąć sekatorem cierniste gałęzie, jednak powtórzyła się wcześniejsza sytuacja – wszystkie odrastały! Załamałam się! Za wszelką cenę chciałam znaleźć się po drugiej stronie zarośli. Miałam wrażenie, że czeka tam na mnie coś ważnego! Czułam się zawiedziona i smutna, ale nie poddałam się! Zaczęłam szukać innego przejścia i … znalazłam! Kilka metrów dalej tuż przy ziemi wśród konarów znajdował się zielony tunel! Musiałam się przez niego przeczołgać, bo był bardzo niski i wąski. Trochę przy tym się podrapałam. Jednak udało się! Byłam taka szczęśliwa! Od oszałamiająco pachnących kwiatów czeremchy na chwilę zakręciło mi się w głowie.

    A po drugiej stronie szmaragdowego muru było pięknie jak w baśni! Ujrzałam turkusowe jeziorko z taflą, połyskującą w słońcu niczym lustro księżniczki z tysiąca i jednej nocy. Dookoła królowały cudowne rośliny i drzewa, których wcześniej nigdy nie widziałam! Były tam dwumetrowe krzewy z różowymi liśćmi i zielonymi kwiatami, przypominającymi ogromne chryzantemy. Obok rosły niewielkie drzewka o niebieskich, włochatych pniach i gałęziach, przypominających bardziej pluszowe zabawki mojej siostry niż rośliny.   Z nich wyrastały podobne do kredek żółte, seledynowe i amarantowe patyczki, w których niby na organkach przygrywał wiatr.

    Nagle usłyszałam pisk i tuż przede mną z zawrotną prędkością przeleciał ptak. Spadł mi do stóp jak jakaś bomba albo petarda. Miał rozłożyste skrzydła, mały spiczasty dziób i fantastyczny, długi ogon, powiewający niczym welon panny młodej. Budową ciała przypominał baśniowego feniksa. Jego pióra ozdabiały wielobarwne wzory! Na lewym skrzydle od spodu zauważyłam fragment obrazu Salwadora Dali „Miękkie zegary”, na grzbiecie widniała „Bitwa pod Grunwaldem” Jana Matejki, a po prawej stronie zobaczyłam obraz „Guernica” Pabla Picassa. Robiło to niesamowite wrażenie!

    Moją uwagę zwróciło jeszcze kilka innych niezwykłych zwierząt i roślin. Między  ogromnymi, karminowymi stokrotkami co jakiś czas przebiegały karmazynowe wiewiórki, spod kobaltowych liści spoglądały lawendowe żabki. Nad nimi fruwały amarantowe motyle o skrzydłach pokrytych błękitnymi wzorami, przypominającymi mapy. Wokół unosił się cudowny miodowy zapach przetykany nutkami pieprzu i cydru.

    Usiadłam pod gigantyczną, fioletową konwalią, której dzwonki wydawały delikatne dźwięki, i zaczęłam wszystko malować – rośliny, zwierzęta. Miałam właśnie uwiecznić na kartonie również modre jeziorko, gdy spostrzegłam przy nim kolejną altankę! Różniła się od poprzedniej -  żeliwna konstrukcja, połyskująca  taflami wielobarwnych witraży, wtapiała się w kolorowe otoczenie. Kiedy podeszłam bliżej, rozpoznałam przeznaczenie tej niesamowitej budowli.  Była to przystań dla łódek.

    Ostrożnie wsiadłam do jednej z nich. Na pokładzie leżały wiosła, które czym prędzej wykorzystałam, by wypłynąć na sam środek stawu, skąd miałam doskonały widok na ten bajeczny krajobraz. Wtedy dostrzegłam małą wysepkę. Wcześniej jej tam nie było, ale nie zdziwiło mnie to, bo wszystko w tym magicznym raju pojawiało się równie niespodziewanie.

       Podpłynęłam do niej czym prędzej. Już wysiadałam, gdy nagle usłyszałam szmer w krzakach. Poczułam przypływ energii i radości! Pobiegłam, ile sił w nogach w tamtym kierunku. Odgarnęłam ręką gałązki, zasłaniające mi widok. Między krzewami siedział… krasnoludek. Miał kasztanowe loczki, wystające w nieładzie spod czerwonej, spiczastej czapeczki z brązowym pomponem. Ubrany był w jaskrawozieloną koszulę, błękitną kamizelkę, pomarańczowo – żółte spodnie. Na nogach miał różnokolorowe  buciki. Po jego minie poznałam, że jest mu smutno.

– Wszystko w porządku? – spytałam troskliwie.

– @#$%&*@#%$& – usłyszałam w odpowiedzi.

       Nie miałam pomysłu, jak dogadać się z człowieczkiem. Siedzieliśmy wiec w ciszy i patrzyliśmy na lazurową wodę i włochate drzewa przypominające odświętną fryzurę mojej cioci, lubiącej eksperymentować z koloryzacją. Wtem zrozumiałam! Farby! Przecież możemy porozmawiać malując. Pokazałam mu przybory do malowania i papier. Pojął w lot.

       Z naszej obrazkowej rozmowy dowiedziałam się, że mieszka tu  sam ze zwierzętami i  jest opiekunem tego magicznego miejsca. Narysował mi, czym zajmuje się na co dzień. To było niezwykłe! O świcie wyczesywał farby z sierści lub piór stworzeń i malował tam  nowe dzieła. Następnie potrząsał płatkami kwiatów, a ważki o alabastrowych skrzydłach roznosiły ich woń po całej okolicy. Roślin natomiast nigdy nie podlewał. Zakopywał przy ich korzeniach kolorowe kredki, pastele lub farby, a kwiat zabarwiał się na kolor zakopanego przedmiotu. Z każdą chwilą coraz bardziej lubiłam tę krainę.

       W tym raju był też kącik opieki dla wszystkich stworzeń i roślin. Mikrus troskliwie zajmował się każdym zranionym lub chorym zwierzęciem. Poświęcał wszystkim mnóstwo czasu i dbał o to, by niczego im nie brakowało. Dzięki niemu wszystkie stworzenia szybko wracały do zdrowia. Poczułam, że robi coś bardzo ważnego dla innych i że ja też  chciałabym być w przyszłości kimś takim jak on.

       Poprosił, abym i ja pokazała mu swój świat. Namalowałam zwierzęta i rośliny z mojego ogrodu. Spodobały mu się szczególnie karminowe róże i śnieżnobiałe lilie. Zachwycił się kolczastym jeżem i niebiesko-cytrynowymi sikorkami. Pokazałam, jak u nas obchodzimy się z fauną i florą. Zrozumiałam, że w moim świecie mogę pracować tak jak skrzat. Postanowiłam zostać lekarką i pomagać innym.

    Nagle mój nowy przyjaciel spochmurniał. Narysował drzwi i cały czas pokazywał to na mnie, to na rysunek. Zrozumiałam, że będę musiała niedługo opuścić ten raj. Nie wiedziałam dlaczego, ale nie przejęłam się tym. Malowałam. Wyspę, krasnoludka, ścieżkę, przejście, rzeczkę, całe to piękno, w którym zatapiałam się jak w najcudowniejszym śnie.

    Czułam wszechogarniającą błogość, gdy wtem … obudziłam się! Leżałam jak co dzień
w szpitalu. Kilka godzin wcześniej miałam chemioterapię. W kącie sali czekała mama. Chyba wcześniej znów płakała, bo miała zaczerwienione oczy.

– Wiesz, miałam cudowny sen! – zaczęłam. – Śniło mi się, że znów mogę chodzić i w ogóle jestem zdrowa!

Gorączkowo zaczęłam opowiadać jej o niesamowitym krasnoludku i ogrodzie marzeń. Mama uważnie mnie słuchała, ale widziałam, że smutek ściska jej gardło.

– To faktycznie wspaniały sen! – odparła i znów wybuchła płaczem.

 Wtedy stojąca w drzwiach wolontariuszka, odezwała się:

– To dobry znak, proszę nie płakać. – Kilka miesięcy temu na tej sali leżała dziewczynka z guzem mózgu – kontynuowała. – Lekarze nie umieli jej pomóc. Próbowali wszystkiego. Pewnej nocy miała zapaść. Gdy się ocknęła, opowiadała, że była w magicznym ogrodzie i chociaż chciała tam zostać, ktoś jej wytłumaczył, że nie może tego zrobić, więc wróciła. Wróciła także do zdrowia, chociaż wcześniej medycyna nie dawała jej szans. Dzisiaj była na kontroli,  po jej chorobie nie ma śladu. Dlatego myślę, że ten krasnoludek zwiastuje szczęście. Na pewno ci się uda i wyzdrowiejesz – zakończyła.

Moja mama troszkę się rozweseliła. Potem podała mi mój szkicownik, farby, pędzle…

I znów mogłam być z krasnoludkiem na wyspie w magicznej krainie. Ale spokojnie mamo, jeszcze się do niego nie spieszę….. Wcześniej zostanę lekarką i będę pomagać ciężko chorym dzieciom, takim jak ja.

(III miejsce w konkursie "Złote Pióro" 2017 r.)

 

 

 

Magdalena Wosiecka

    To był fatalny dzień. Na matematyce dostałam dwójkę. Nie przyjęto mnie ani do chóru szkolnego, ani koła teatralnego. Zdenerwowana uciekłam do jednego  z najstarszych pomieszczeń w nieużywanym skrzydle szkoły.

    Siedziałam tam i płakałam, kiedy usłyszałam głosy za drzwiami. Bardzo mnie to zdziwiło, bo nie spodziewałam się nikogo w tej części budynku. Wtem do sali wbiegła zapłakana dziewczynka, mniej więcej w moim wieku. Nie zauważyła, że ktoś jest w środku, tylko usiadła w kącie. Byłam bardzo zaskoczona – nigdy nie widziałam jej w szkole! Miała na sobie dziwny, nylonowy, granatowy fartuszek
z białym kołnierzykiem, na nogach - brzydkie granatowe jakby ortopedyczne buty z gumową podeszwą. Na lewym ramieniu widniała tarcza z nazwą szkoły. Zauważyłam, że przyniosła ze sobą „plecak”, który raczej przypominał skórzaną, brązową torbę. Był prostokątny, sztywny, a zamknięcie stanowiła klapa
z dwoma wielkimi metalowymi klamrami.

    Dopiero teraz dostrzegłam, że zmienił się wystrój klasy. Pulpity ławek były połączone
z siedziskiem i wyglądały na bardzo niewygodne. Na środku blatu znajdowała się okrągła dziura
i prostokątne wgłębienie trochę wyżej - chyba na to pudełko, które właśnie wypadło z niby-plecaka. Kiedy tak rozglądałam się po sali, dziewczynka uspokoiła się i dostrzegła mnie.

– Dlaczego nie masz tarczy? Wpuścili cię tak do szkoły? Przecież zaraz dostaniesz karę! – złapała się za głowę.  –  Kim ty w ogóle jesteś? Nigdy cię tu nie widziałam! Gdzie moje maniery! Mam na imię Beata. A ty? – buzia się jej nie zamykała.

– Nazywam się Magda. I nie wiem, co się dzieje! To jest nieużywane skrzydło w mojej szkole! Miałam ciężki dzień, więc przyszłam tutaj trochę popłakać! – wreszcie udało mi się dojść do głosu. Równocześnie spojrzałam po sobie. Nosiłam taki sam brzydki ubiór, jak moja rozmówczyni. Brakowało tylko tarczy. Przez chwilę popatrzyła na mnie, jakbym spadła z księżyca, wreszcie machnęła ręką.

– No nieważne. Na szczęście mam zapasową, pożyczę ci. – zaproponowała, podając tarczę i agrafkę.

    Wyszłyśmy z pomieszczenia na szarobury korytarz, zawieszony plakatami z kompletnie dla mnie niezrozumiałymi hasłami w rodzaju: Od spartakiady do olimpiady!, Budujemy nową, lepszą przyszłość! Służymy Socjalistycznej Ojczyźnie!, Dzisiaj uczniem, jutro Gagarinem! Obok nich w wielu miejscach przyklejono gołąbki pokoju. Wtedy przypomniałam sobie, jak kiedyś moja babcia opowiadała,
że wycinała właśnie takie gołąbki swoim dzieciom. Ale nie to było najdziwniejsze! Tutaj nikt nie biegał, nie siedział pod ścianą, nawet nie stał! Uczniowie spacerowali spokojnie wzdłuż korytarza, a maluchy chodziły parami prowadzone przez nauczycielki! Nie do pomyślenia!

– Gdzie my jesteśmy? To jakiś dowcip? Który mamy rok? – rozglądałam się zdezorientowana.

– 1967. A co? – rzuciła zupełnie niezrażona moją niewiedzą w tej kwestii.

          Nie mogłam w to uwierzyć! Znalazłam się w PRL-owskiej szkole! Aż mnie zamurowało.

– Nie rób takiej miny i pospiesz się! Zaraz zacznie się apel z okazji 1 Maja! – Pociągnęła mnie za rękaw,
a widząc moje niezdecydowanie po prostu popchnęła mnie w stronę sali gimnastycznej. Tam przedstawiła mnie swoim koleżankom i kolegom jako nową uczennicę.

    Apel rozpoczęło odśpiewanie hymnu szkoły i przemówienie dyrektora o wspaniałej Ludowej Ojczyźnie, znakomitej postawie ZSRR, który pomaga naszemu państwu. Była też recytacja wzniosłych wierszy oraz śpiewanie piosenek patriotycznych bratnich narodów. Nie rozumiałam, dlaczego akurat ich, a nie naszych? Po co takie oficjalne przedstawienie? Tym bardziej, że następnego dnia miał się odbyć pochód pierwszomajowy. Beata wyjaśniła, że wszyscy uczniowie założą galowe stroje i będą maszerować ulicami miasta, trzymając chorągiewki, gołąbki pokoju i transparenty. Poczułam się, jakbym oglądała film. Wszystko wydawało się takie dziwne, a jednocześnie znajdowałam się w samym środku tego szaleństwa.

    Następnie dyrektor  wywołał na środek kilku rozrabiaków, których publicznie zganił za brak dyscypliny, wagary i  nieuctwo. U nas to byłoby nie do pomyślenia! Na koniec pochwalił uczniów, którzy w ramach czynu społecznego razem z towarzyszami leśnikami sadzili drzewka oraz przypomniał,
że Wiosna Czynów trwa  i w niedzielę ósmoklasiści jadą z wychowawcami sprzątać teren wokół stawu miejskiego.

– Musimy pracować dla dobra Polski Ludowej na wszystkich frontach! – zakończył i pozwolił nam odmaszerować do klas.

    Trafiłam na lekcję rosyjskiego. Dla mnie to zupełnie nieznany język, jednak szóstoklasiści świetnie sobie radzili. Czytali listy od swoich radzieckich rówieśników, z którymi obowiązkowo korespondowali
i z dumą pokazywali otrzymane od nich pocztówki i naklejki. Na zajęciach panowała niesamowita dyscyplina! Nikt się nie odzywał niepytany, tylko jeden chłopak próbował rozmawiać, ale zaraz został ukarany. Rusycystka najpierw uderzyła go kilkukrotnie w dłonie linijką, a gdy chłopiec odezwał się jeszcze raz, kazała mu klęczeć na woreczkach wypełnionych grochem. Nieco przerażona siedziałam cichutko jak mysz pod miotłą. Na szczęście nauczycielka w ogóle nie zwróciła na mnie uwagi, zginęłam w tłumie trzydziestu kilku osób.

    Później mieliśmy historię. Przypominała ona bardziej obecny WOS czyli Wiedzę
o Społeczeństwie. Historyk opowiadał o wielkich zasługach polskiego rządu i bohaterskiej postawie ZSRR. Nic nie rozumiałam. ZSRR bohaterem?! Ciekawe, co by na to powiedział nasz pan?

     Beata wyjęła piórnik – niewielkie, drewniane, prostokątne pudełko. Miała tam ołówek, kilka kredek, coś z żyletką w środku, co okazało się temperówką, szarą gumkę i … Plastusia
z przybrudzonej plasteliny! Wytłumaczyła mi, że każde dziecko chce takiego mieć. Pisała piórem, maczając je w szklanym pojemniczku na atrament,  w bladoniebieskim zeszycie, wyglądającym, jakby był z makulatury. W nim pod każdym tematem rysowała staranny szlaczek. Jej podręczniki pozbawione były ilustracji, tylko gdzieniegdzie widniały biało-czarne obrazki. Wszystko było takie ubogie, bezbarwne i zniszczone. A myślałam, że to moja szkoła jest koszmarna! Nie chciałabym zostać w tych czasach ani dnia dłużej! Coraz bardziej nie lubiłam PRL- u, ale jedno musiałam przyznać. Tutaj trzeba było się wykazać mądrością lub zdolnościami, a nie gadżetami i ubraniami, żeby być cenionym
i lubianym.

    Na przerwie zawołano nas na akcję mleczną. Dowiedziałam się, że każdy musi codziennie wypić szklankę mleka. Beata popędziła na sam początek kolejki. O dziwo, nikt jej w tym nie przeszkadzał i nie czepiał się, że się przepycha. Dopiero później dowiedziałam się, o co chodziło. Ona po prosto uwielbiała pić mleko z kożuchem i wszyscy ją zawsze przepuszczali, żeby nie trafiło na nich. Ja się nie spieszyłam, bo nie przepadam za mlekiem. W moich czasach pewnie bym go nie wypiła, ale tutaj nauczyciele pilnowali, żeby każde dziecko dostało swój kubek i go opróżniło. Brrr...

    Potem poszłyśmy do sali, w której się poznałyśmy. Żegnałyśmy się chwilkę, po czym ona podarowała mi na pamiątkę tarczę i gołąbka pokoju, abym o niej nie zapomniała. Ja nie miałam dla niej prezentu, więc zaczęłam szperać po kieszeniach i znalazłam małą paczkę miętowej gumy do żucia. Niby taki drobiazg, a cieszyła się z niego, jakbym jej dała, nie wiadomo co! Domyśliłam się, że dla niej to coś rzadkiego, taki skarb. Później wyszła. Zostałam sama. Zaczęłam wracać w pamięci do wszystkich przeżyć z tego dnia. Porównywałam szkołę w XXI wieku z PRL-em. Wtedy nikt nie wyróżniał się wyglądem, czy posiadanymi rzeczami. Cały czas wpajano hasła i wierszyki o patriotyzmie. Dzieci były surowo karane za złe zachowanie, ale czuły respekt i szacunek wobec nauczycieli.

    Słyszałam, jak głosy za drzwiami cichną, aż w końcu zapanowała cisza. Wyszłam na korytarz. Zdecydowanie wróciłam do swoich czasów. Zobaczyłam inny świat – wielobarwne plecaki i stroje, rozgadane dzieciaki. Odetchnęłam z ulgą. A może to wszystko mi się przyśniło? Sięgnęłam do kieszeni bluzy. Wyjęłam z niej… tarczę i gołąbka pokoju! Byłam szczęśliwa, że to nie był sen, ale jednocześnie smutna, że tak niesamowita przygoda więcej się nie powtórzy! A może to nawet lepiej?

Przecież to, co dobre, jest lepsze, gdy zdarza się rzadko.

(I miejsce w międzyszkolnym konkursie literackim 2017 r.)

Marcel Tomaszewski

"WSPOMNIENIA SĄ JEDYNYM RAJEM, Z KTÓREGO NIE MOŻNA NAS WYGNAĆ"

            Był sobotni wieczór. Krzątając się po domu, zauważyłem mamę, czytającą pamiętnik. Ponieważ różnił się znacznie od kolorowego albumu mojej siostry, zapytałem nieśmiało:

- Mamo, to twój?

- Tak. Usiądź, proszę, przeczytam ci wpis mojej koleżanki z 1986 roku. - zaproponowała. Los nas pędzi w różne strony, jak wiatr morskie fale,/ja o Tobie - a Ty o mnie pamiętajmy stale. - A tak napisała wychowawczyni - kontynuowała mama - Śmiej się wciąż, bo człowiek z uśmiechem zwycięża. - Piękne prawda? Choć minęło sporo lat, chętnie wracam pamięcią do tych zapisów, do moich  czasów szkolnych.

- Mamo, uczyłaś się w czasach PRL-u. Opowiedz, jak wyglądała wtedy szkoła? - poprosiłem.

- Hmm… naukę rozpoczęłam w początkach lat osiemdziesiątych. Nie mieliśmy wtedy tyle swobody, co teraz. Panował znacznie większy rygor. W zachowaniu, w ubiorze, np. musieliśmy nosić mundurki.

- Co to takiego? - zapytałem.

- Nylonowe fartuszki w kolorze granatowym z odpinanym, białym kołnierzykiem. Na jego rękawie każdy miał przyszytą tarczę szkoły. Najlepsi uczniowie nosili czerwoną tarczę wzorowego ucznia, która była powodem chluby. Przy wejściu do szkoły stali dyżurni i sprawdzali, czy wszyscy mają obuwie na zmianę, tzw. juniorki, czyli specjalne buty na gumowej podeszwie oraz czy tarcza nie jest przypadkiem przypięta agrafką.

- A podręczniki dostawaliście darmowe? - dociekałem.

- Specjalne talony na nowe książki otrzymywali tylko najlepsi uczniowie, a reszta musiała sobie jakoś „załatwić” komplet, więc odkupywano je od kolegów z wyższych klas. Zwykle książki nosiły ślady wieloletniego użytkowania. Zdarzało się, że brakowało kartek lub okładek.

- Jak wyglądały zeszyty, przybory szkolne, tornistry? - dopytywałem z rosnącym zainteresowaniem.

- Wszyscy mieli podobne tornistry, w których jedynym kolorowym akcentem były chińskie piórniki zamykane na magnes, a w nich chińskie pióra lub długopisy, kredki z misiem oraz gumka, która pachniała tak apetycznie, że każdy przynajmniej raz próbował ją ugryźć. Nie rób takiej miny.
W tamtych czasach owoce i cukierki były rarytasem i wszyscy byliśmy ich spragnieni, stąd nasza determinacja. Zeszyty były bure i z kiepskiego papieru. Jeżeli ktoś był szczęściarzem i miał rodzinę za granicą, mógł się pochwalić kolorowym zeszytem, który dostał w paczce. Ale to były wyjątki. Najczęściej jednak posiadaliśmy wszystko identyczne nawet stroje na gimnastykę.
W socjalistycznej szkole dzieci nie mogły zbytnio się wyróżniać.

- Jak wyglądały zajęcia szkolne?

- Podobnie jak teraz, nauka trwała 45 minut. Lista przedmiotów była zbliżona do tej, która ma obowiązywać od przyszłego roku. Tematyka lekcji różniła się natomiast od dzisiejszej.
W szczególności inaczej wyglądały lekcje historii. O niektórych wydarzeniach nie można było mówić. Od piątej klasy obowiązkowym i jedynym językiem obcym był rosyjski. Natomiast religię prowadzono w salkach katechetycznych przy kościele. Oczywiście nie mieliśmy takich pomocy naukowych jak dziś, a informacji musieliśmy szukać samodzielnie w szkolnej bibliotece. Nikt nam nie drukował klasówek, wszystkie polecenia czy zadania przepisywaliśmy z tablicy. Trzeba było bardzo uważać, żeby się nie pomylić. Niektóre zajęcia zaczynały się od meldunku.  Wszyscy staliśmy na baczność, dyżurny nas liczył i meldował nauczycielowi stan klasy i nazwiska nieobecnych.

- Po co? Nauczyciel nie mógł sam sprawdzić listy?

- Mógł, ale było nas w klasie trzydzieścioro pięcioro, więc trochę, by to trwało.

- Czym jeszcze różniła się szkoła w czasach PRL-u od dzisiejszej? - dopytywałem.

- Szkoła w tamtych czasach miała oferować coś więcej niż tylko edukację. Nad zdrowiem uczniów czuwała pani higienistka. Do jej obowiązków należało pilnowanie terminu obowiązkowych szczepień oraz fluoryzacja. Jak ktoś nie miał szczotki, zęby czyścił palcem, owiniętym w ligninę. Mleczaki i nie tylko, wyrywała szkolna dentystka. Dużą wagę przykładano do kształtowania postaw społecznych
i patriotycznych.

- Czyli?

- Popularne były różnego rodzaju akcje społeczne, ale nie tak jak dziś dobrowolne. Każdy uczeń prowadził dzienniczek prac społecznych, w którym odnotowywał wszystkie działania podjęte dla dobra ogółu.

- Na przykład?

- Niektórzy, tak jak ja, pomagali w przedszkolu czy żłobku, inni w sklepie, jeszcze inni byli odpowiedzialni za szkolne kwietniki czy gazetki na korytarzu. Każdy musiał coś robić i był z tego rozliczany. Podobnie jak z przyniesionej makulatur.  Poza tym wszyscy należeliśmy do Szkolnej Kasy Oszczędności.

- A jak wyglądały uroczystości szkolne?

-Bardzo podniośle. Szczególnie uroczyście obchodzono Święto Pracy 1 Maja. W ten dzień organizowano pochód pierwszomajowy, w którym musieli uczestniczyć wszyscy uczniowie
i nauczyciele. Szliśmy z chorągiewkami, goździkami i machaliśmy przed trybunami, na których siedzieli partyjni dostojnicy.  

- To musiało być straszne - zrobiłem współczującą minę.

- Wcale nie. Dla nas to była po prostu zabawa, tym bardziej, że później odbywały się festyny,
na których można było kupić towary na co dzień niedostępne, no i oczywiście lody oraz książki. Wracając do uroczystości… Z tego co pamiętam, nie obchodziliśmy w ogóle 11 listopada ani świąt kościelnych. Za to na pewno na początku listopada odbywały się bardzo podniosłe akademie
z okazji rewolucji październikowej, czyli święta narodowego ZSRR. Poza tym co tydzień spotykaliśmy się na apelu porządkowym, podczas którego udzielano

- Jak organizowaliście sobie czas w trakcie przerw? - zmieniłem temat.

- Myślę, że podobnie jak wy. Chłopcy przeważnie grali w piłkę na boisku szkolnym.
Natomiast zimą wymieniali się historyjkami z gum balonówek z kaczorem Donaldem. Dziewczyny grały w gumę i klasy. W starszych klasach hitem były Złote Myśli - zeszyty, w których odpowiadaliśmy na rozmaite pytania, np. jaki lubisz kolor, czy masz dziewczynę/chłopaka itp.

- Super. Muszę taki założyć. A jacy byli twoi nauczyciele?

- Nauczyciel w czasach PRL-u miał duży autorytet. Był szanowany i większość czuła do niego respekt. Oczywiście zdarzali się też niesforni uczniowie, ale na pewno nie na taką skalę jak dziś.
Za rozmowę na lekcji można było oberwać linijką. Doskonale pamiętam kolegę, który żyletką
z temperówki wyciął na ławce T(Tomek) + A(Anka) = WNM, co oznaczało - Wielka Nieskończona Miłość. Za ten wyczyn klęczał całą lekcję w kącie na woreczkach z grochu, które sami uszyliśmy
na zajęciach technicznych.

- Mamo, mimo opinii wielu ludzi, że szkoła w PRL-u była ponura, nieprzyjazna i wzbudzająca strach, wspominasz ją bardzo miło. Dlaczego?

- Odpowiadając na to pytanie, przeczytam ci wpis z mojego pamiętnika:

....Życie to nie rozdział z powieści, ani też piękna ballada,

ale to dramat, który w swej treści doniosłe cele posiada.....

- Pamiętaj o tym synu i idź śmiało przez życie, uśmiechaj się zawsze i wszędzie, nie żałuj tego,
co było i nie bój się tego, co będzie.

- Dziękuję mamo, za ten wieczór pełen wspomnień.

(III miejsce w międzyszkolnym konkursie literackim 2017 r.)

Zuzanna Gawron

NIEZNANY PARYŻ

     Niedawno francuski biznesmen Pierre Lorrain nawiązał współpracę z Yohannem Haramuerim.  Był to Francuz pochodzenia afrykańskiego, jego pradziadek przypłynął wiele lat temu do Paryża z Wybrzeża Kości Słoniowej. Nowi wspólnicy wybierali się w interesach z Lyonu do Orleanu i postanowili zabrać ze sobą córki. Jedenastoletnia Jacquline i dwunastoletnia Zuri miały dotrzymywać sobie towarzystwa i bliżej się poznać.

    W czasie gdy ojcowie zajmowali się kupnem gazet i czasopism na podróż, dziewczynki  udały się na peron XII, gdzie stał już ich pociąg. Niestety pomyliły numery i źle trafiły, o czym dowiedziały się poniewczasie. Zdążyły zająć miejsca i w tym samym momencie pojazd ruszył. Było za późno, żeby wysiąść. Przestraszone spojrzały na tablicę  i zorientowały się, że wcale nie jadą do Orleanu tylko do Paryża… Całą podróż przesiedziały w milczeniu, nie mogły nawet zadzwonić, bo ich telefony zostały w bagażu podręcznym ojców. Wreszcie Zuri wpadła na pomysł:

– Moja rodzina mieszka w Paryżu, pojedziemy do nich i skontaktujemy się z tatusiami.

    Jacqueline chcąc nie chcąc zgodziła się. Panna Haramueri często bywała w stolicy, więc znała to miasto. Udały się na najbliższą stację metra i za drobne, które Jacqueline miała w kieszeni, pojechały w  okolice 13 dzielnicy, tak zwanej Chinatown.

    Po wyjściu z metra znalazły się w zupełnie innym świecie. Wśród górujących wieżowców, otoczyły je intensywne kolory, neony, lampiony, napisy po chińsku. Drzwi domów i firm obwieszone były szkarłatnymi  zwojami ze złotymi sentencjami, mającymi zapewnić szczęście i pieniądze. Gdy doszły do jednej z głównych ulic, ujrzały coś niesamowitego. Mnóstwo ludzi w purpurowych kimonach szło przy akompaniamencie petard. Niektórzy nieśli barwne lampiony w najrozmaitszych kształtach, inni grali na niewielkich bębenkach. Przez środek przemieszczał się bardzo długi ognisto pomarańczowy smok. Wokoło stała cała masa osób, obserwujących wydarzenie. Okazało się, że trafiły na Paradę Święta Wiosny. Dziewczynkom tak bardzo się to wszystko podobało, że  dłuższą chwilę przyglądały się pochodowi. Wreszcie z ociąganiem poszły dalej.

     – Dochodzimy do muzułmańskiej części miasta – wyjaśniła  Zuri.

    Tutaj nie było już tak kolorowo jak w Chinatown, chociaż nadal egzotycznie. Po drodze mijały sklepiki oferujące mięso halal, słodycze oraz orientalne przysmaki, a między nimi usytuowane były palarnie fajki wodnej i wystawy lśniącej biżuterii. Pod ścianami budynków widziały młodych ludzi, stojących nad rozłożonymi na chodniku mini stoiskami i wołających za nimi coś po arabsku. Trochę dalej natrafiły na mężczyznę, klęczącego w pokłonie na niewielkim dywaniku. Spotkały też kilka starszych kobiet ubranych  w nikaby i burki, zakrywające twarze islamskie stroje. Minęły roześmianą grupkę dziewczyn w hidżabach i szajlach. Uwagę zwracały ich przepięknie podkreślone oczy.

    Wreszcie znalazły się w dobrze znanej Zuri części miasta.

– Jesteśmy w miejscu, gdzie mieszka wielu Hindusów, między innymi moja koleżanka. Jak jesteś zmęczona,  możemy się u niej na chwilę zatrzymać? – zaproponowała.

– Chętnie – zgodziła się  Jacqueline.

    Dom Dhanya, bo tak miała na imię koleżanka Zuri, znajdował się tuż za rogiem. Był to niewielki, ale ładny łososiowo-miętowy budyneczek. Równie kolorowe wnętrze pełne było ciekawych ozdób. Nad każdymi drzwiami wisiały satynowe firany, a na ścianach bogato zdobione dywany. W centralnym miejscu pokoju umieszczono ołtarzyk otoczony girlandami pomarańczowych aksamitek i białego jaśminu. Przed nim paliło się kadzidełko. Unoszący się w powietrzu aromat zmieszany z zapachem przypraw sprawił, że aż zakręciło im się w głowie. Dziewczynki usiadły na szafirowo-seledynowych poduchach przy niskim stoliku przykrytym obrusem w różowe i liliowe kwiaty. Matka Dhanya poczęstowała je miętową herbatą w pozłacanych kubeczkach oraz bardzo słodkimi domowymi ciastkami z orzechów i mleka podanymi na liściach bananów poprószonych szafranem. Uwagę Jacqueline przykuły piękne, misterne wzory, które kobieta miała wyrysowane na rękach. Zapytała o te małe dzieła sztuki.

– Te wzory nazywają się mehendi, są wykonane z henny i oznaczają, że jestem kobietą zamężną, podobnie jak bindi. – Wskazała czerwoną kropkę między brwiami. – Mają też zapewnić mojej rodzinie szczęście i pomyślność – wytłumaczyła.

    Dziewczynki porozmawiały jeszcze chwilę. Wreszcie Zuri uściskała koleżankę i obiecała jej, że niedługo znów się spotkają. Na pożegnanie dostały po owocu mango.

   Kilkanaście minut potem były już przed domem kuzynów Murzynki, w dzielnicy zamieszkałej przez Francuzów afrykańskiego pochodzenia. Ciocia Halima przyjęła podróżniczki z otwartymi ramionami. W małym mieszkaniu żyło razem aż siedem osób, gdyż według zwyczaju, przynajmniej jedno z dzieci pozostawało w domu rodzinnym. Krewni  bardzo przejęli się historią dziewczynek i ojcowie  natychmiast zostali  powiadomieni, gdzie one się znajdują. Okazało się, że panowie domyślili się wcześniej, że nastolatki pojechały przypadkowo do Paryża i już byli w drodze.  

     Ta przygoda umożliwiła Jacqueline rodowitej Francuzce poznać Paryż od innej wielokulturowej strony, z jego mieszkańcami i tradycjami. Pozwoliła jej docenić ich oryginalność i bogactwo.

(Praca wyróżniona w konkursie "Złote Pióro" w 2016 r.)

Marcel Tomaszewski

NIEZWYKŁA LEKCJA

     – Dziecko jest jak walizka – ile w nie włożymy, kiedy jest otwarte, tyle z niego wyjmiemy, kiedy dorośnie.

       Tymi słowami przywitała nas dzisiaj pani od przyrody. Dodała również, że chce nas zarazić ciekawością świata i dlatego zabierze nas w niezapomnianą podróż przez wszystkie kontynenty, poznamy nowych przyjaciół, ich kultury, obyczaje i sposób życia.

       Zaniemówiliśmy i czekaliśmy na rozwój wydarzeń. Byliśmy bardzo ciekawi, w jaki sposób nauczycielka chce tego dokonać. A ona uruchomiła komputer, następnie Skypeꞌa i na ekranie monitora pojawiła się ciemnoskóra dziewczynka. Jej ciało i włosy pokryte były jakimś rudym barwnikiem. Później dowiedzieliśmy się od pani, że to ochra, która chroni przed palącym słońcem i owadami.

– Cześć! Nazywam się Zizi, mam 10 lat i należę do plemienia Himba. Cieszę się, że mogę was poznać. – Pomachała do nas.

– Skąd tak dobrze znasz nasz język? – zapytaliśmy zaskoczeni.

– Uczy nas misjonarz, który pochodzi z waszego kraju – wyjaśniła. Chciałabym zabrać was w podróż po Afryce. Zamknijcie na chwilę oczy – poprosiła.

– I wyobraźcie sobie –– kontynuowała – rozległe pustkowie z pomarańczowo-czerwonawymi wydmami,  złotobrązowe drzewa, w pniach których przechowuje się wodę, mięso i warzywa, deszcz padający tylko kilka razy w roku, stada dzikich koni, uchatki i… bociany.

W  klasie zapanowała cisza, jakby makiem zasiał.

– A teraz lwy, żyrafy, zebry, nosorożce i tłuściutkie hipopotamy taplające się w błocie.

Roześmialiśmy się.

– To moja Afryka. A wam z czym się ona kojarzy? – zaskoczyła nas pytaniem.

– Z pustynią – odparliśmy chórem.

– Czy ty też mieszkasz na pustyni? – chcieliśmy wiedzieć.

– Tak. Na pustyni Namib w Namibii, w miejscu gdzie 300 dni w roku świeci słońce, a piasek ma kolor czerwony.

­– Naprawdę, a jak wygląda twój dom?

– Mój dom przypomina okrągły szałas i jest wielkości jednego pokoju. Mieszka w nim 10 osób, czyli ja, siedmioro mojego rodzeństwa, mama i tata. Nie ma okien, tylko duży otwór, przez który się wchodzi. Na środku znajduje się malutkie ognisko, służące nam do ogrzewania w nocy. Śpimy na skórach zwierząt – opisywała barwnie.

– A co jecie? – zaciekawił się klasowy łakomczuch Maciek.

– Najważniejsze dla nas jest mleko. Gasi pragnienie, można z niego zrobić kleik albo pyszne placki. Jemy także suszone mięso z antylopy kudu.

– Opowiesz nam, kto uczesał cię w taką fantastyczną fryzurę? – poprosiły koleżanki.

Zizi roześmiała się i wyjaśniła, że włosy dla jej plemienia mają ogromne znaczenie.

– Po fryzurze poznacie, czy to dziewczynka, czy chłopiec, panienka, czy kawaler, mężatka, czy wdowa. Dziewczynki zaplatają warkocze tak, żeby zasłaniały im buzie. Oznacza to, że nie są jeszcze gotowe wyjść za mąż.

Koleżanki zachichotały, a my zainteresowaliśmy się fryzurami mężczyzn.

– Panowie mają jeden warkocz zapleciony do tyłu, a żonaci noszą na głowie turban. Uwielbiamy też biżuterię – kontynuowała swą opowieść nasza nowa znajoma z Afryki. Nosimy naszyjniki z muszli i bransolety z kości zwierząt, drewna i metalu. Liczba bransolet na kostkach nóg mówi o tym, ile kobieta ma dzieci. A każda  chce ich mieć jak najwięcej.

– Jaka jest twoja ulubiona zabawka? – zagadywaliśmy z coraz większym zainteresowaniem.

– Nie mamy zabawek do jakich wy jesteście przyzwyczajeni, ale jak wszystkie dzieci na świecie uwielbiamy się bawić, dlatego potrafimy sobie zrobić zabawkę z każdego przedmiotu codziennego użytku. Wykorzystujemy patyki, garnki, kawałki sznurka, koraliki. Najbardziej jednak kochamy ruch. Uwielbiamy tańczyć i śpiewać. Mam dla was niespodziankę, zapraszam do wspólnego afrykańskiego tańca. Nazywa się: Simama ka. Nauczę was tekstu, powtarzajcie za mną: Simama ka, simama ka, ruka ruka ruka, simama ka, tembeja kimbija, tembea kimbija, ruka ruka ruka, simama ka.

Mimo początkowych trudności, szybko opanowaliśmy trudne słówka. Zizi wyjaśniła nam, że: simama – to znaczy kucamy, ka – wstajemy, ruka – grzechoczemy, tembea kimbija – obracamy się wokół własnej osi.
I zabawa zaczęła się na całego.

       Zapewne tańczylibyśmy do białego rana, ale nauczycielka sprowadziła nas na ziemię, oznajmiając,
że musimy kończyć rozmowę z Zizi. Posmutnieliśmy. Na pocieszenie usłyszeliśmy, że jeszcze będziemy mogli kiedyś porozmawiać z koleżanką z Afryki oraz że to nie koniec naszej podróży przez lądy i oceany, przez kultury i tradycje.

– Za tydzień moi kochani poznacie kolegę z Etiopii, od którego dowiecie się, jak wykąpać się w dymie z ogniska oraz w jaki sposób zbudować dom z błota. Pamiętajcie – poznając inne kultury, obyczaje i sposoby życia dzieci z różnych zakątków świata, nauczycie się tolerancji i wrażliwości. Tymi słowami nasza pani zakończyła lekcję, która na długo pozostanie w naszej pamięci.

(Praca wyróżniona w konkursie "Złote Pióro" w 2016 r.)

Magdalena Wosiecka

WAKACJE W PRL-u

     Drugiego lipca pakowałam do walizki ostatnie rzeczy potrzebne na kolonie: telefon, ładowarki i tablet. Trochę pokłóciłam się o to z mamą, która twierdziła  że nie będę miała czasu ich używać, ale już to sobie wyobrażam – dwa tygodnie bez telefonu czy tabletu. Nudy!!! Obyśmy tylko mieli telewizor w pokoju! Z tą myślą zasnęłam.

     Obudziła mnie jakaś kobieta, wydawała mi się znajoma. Powiedziała:

- Beatko, pospiesz się, bo Tomasz i Krzysztof nie będą na ciebie czekali.

Zdziwiłam się, mam na imię Magda, nie Beatka! Próbowałam to wyjaśnić, ale kobieta tylko machnęła ręką i ponagliła:

- Nie wygłupiaj się. Od urodzenia nazywasz się Beata Marciniak. Nie żartuj sobie ze mnie, tylko szybko się ubieraj. Za godzinę masz zbiórkę na obóz wędrowny. Twoi bracia nie będą na ciebie czekali.

- Na obóz wędrowny?! Co to znaczy? Przecież miały być kolonie językowe w Londynie! – jęknęłam.

- Obóz wędrowny oznacza, że będziecie wędrować z nauczycielami przez dwa tygodnie na Pomorzu. Będziecie nocować w szkołach w różnych miejscowościach. Londynu raczej na trasie nie ma. Szybko, szybko! - rzekła zdenerwowana i wyszła z pokoju.

     Rozejrzałam się dookoła. W miejscu gdzie wcześniej stała moja walizka, leżał zielony worek z szelkami.
W środku zamiast moich urządzeń elektronicznych, ubrań i przyborów higienicznych znalazłam: notes
i ołówek, kilka wyjątkowo niemodnych bluzek, bistorowe spodenki, mydło i zielony ręcznik oraz para szarych trampek.  Brr… wzdrygnęłam się. Spojrzałam na kalendarz: 2 lipca 1987. No tak. Wszystko jasne. Ja to nie ja, tylko moja mama. A to ci heca.

-  Co to za plecak w moim pokoju? – zapytałam podczas śniadania.

-  Pożyczyłam go od córki mojej koleżanki – powiedziała „mama”.

-  Dlaczego nie mogę się spakować w walizkę? – zdziwiłam się.

- Nie kupimy walizki, ponieważ są nieosiągalne w żadnym sklepie, a poza tym bardzo dużo kosztują.

    Na zbiórkę jechaliśmy tramwajem. Po drodze przyglądałam się miastu. Zauważyłam, że nie ma wielu miejsc, które znam, np. nigdzie nie zauważyłam McDonalda, serwisów samochodowych, centrów handlowych itp. Było szaro i smutno. W pewnym  momencie minęliśmy budynki z czerwonej cegły otoczone wysokim murem i Pałac Poznańskiego.

- Czy Manufaktura jest w remoncie?

- Co to jest Manufaktura? – zapytali chórem bracia.

Nie mogłam uwierzyć własnym uszom – Manufaktura nie istniała! Mój świat legł w gruzach.

     Pierwszym miejscem noclegu była Kruszwica. Zwiedzaliśmy Mysią Wieżę i płynęliśmy małym statkiem
po jeziorze. Wieczorem dotarliśmy do miejscowej szkoły, która wyglądała jak ze starego filmu. Zamiast grzejników były piece kaflowe. Poczułam się, jak w muzeum. Sala, w której mieliśmy spać, była pracownią geograficzną. Wszędzie wisiały mapy, ale bardzo różniły się od tych, w mojej szkole. Choć kształt Europy się nie zmienił, to zaznaczono na niej kraje, o których nie słyszałam. Przyniesiono rozkładane łóżka i  koce.
W budynku nie było łazienki, ale i tak byłam szczęśliwa, że tu jestem.

     Następnego dnia ruszyliśmy w drogę do Poznania. Zwiedziliśmy miasto. Bardziej od zabytków interesowało mnie toczące się wokół życie. Miałam wrażenie, że oglądam „Zmienników”- ulubiony serial mojej mamy.
Po południu poszliśmy do kolejnej szkoły. Tym razem był to nowoczesny budynek. Opiekunowie przygotowali dla nas szarady. Podzielili nas na czteroosobowe drużyny. Grupy musiały znaleźć pewną rzecz ukrytą w terenie, żeby ją odnaleźć musieliśmy wykonywać różne zadania. Wszyscy doskonale się bawili.  Zwycięzcy mieli otrzymać nagrodę w następnym miejscu noclegu, czyli w Szczecinie.

      Wieczorem, po długim zwiedzaniu miasta, przy kolacji opiekun przyniósł mały, brązowy woreczek. Powiedział, żeby zwycięzcy wzięli po jednej karteczce. Okazało się, że to były… kolorowe naklejki. Nie rozumiałam, dlaczego ci, którzy je dostali, tak bardzo się cieszą. Cały wieczór wszystkie dzieci z obozu rozmawiały tylko o tych „wspaniałych” nagrodach.

       Następny przystanek mieliśmy w Świnoujściu. Tam po raz pierwszy na obozie rozpaliliśmy wielkie ognisko na plaży. Wszyscy siedzieli lub tańczyli wokół niego, a wychowawcy piekli kiełbaski. To był niesamowity wieczór przy księżycu i szumiącym morzu.

      Dzień później byliśmy już w Kołobrzegu. Wybraliśmy się na Festiwal Piosenki Żołnierskiej. Pierwszy raz słyszałam o takiej imprezie. Mogliśmy wziąć udział w młodzieżowej wersji konkursu.  Ja się nie odważyłam, ale moja koleżanka z obozu zaśpiewała pieśń „Plama krwi” opowiadającą o śmierci harcerza na wojnie. Jej talent został nagrodzony i otrzymała wyróżnienie. Wszyscy jej serdecznie gratulowali, a wieczorem przy ognisku uczyliśmy się pieśni ze śpiewników harcerskich.

      Już następnego dnia wyruszyliśmy do Gdańska. Tu mieliśmy spędzić resztę obozu. Na plaży opiekunowie zorganizowali nam wielkie zawody sprawnościowe. Za każdą konkurencję drużyny mogły uzyskać punkty, które decydowały o zwycięstwie.

    Uroczyste zakończenie zabawy odbyło się ostatniego dnia obozu przy wieczornym ognisku. Każdy z nas był bardzo ciekawy nagrody. Członkowie zwycięskiej drużyny otrzymali …. po puszce coca-coli! W pierwszej chwili byłam zawiedziona, ale widząc radość zwycięzców, zrozumiałam, że dla nich to prawdziwy skarb. Dopiero teraz uświadomiłam sobie, że przez całą podróż nie spotkaliśmy nigdzie automatów z batonami i napojami.  Piliśmy czasami oranżadę i wodę z sokiem z ulicznych saturatorów, ale puszek nigdzie nie widziałam.

      Kończyła się nasza przygoda. W pociągu postanowiłam się zdrzemnąć.

Obudziła mnie moja mama.

- Pośpiesz się, za godzinę odjeżdża autokar - powiedziała.

Wstałam, ubrałam się i wyjęłam z walizki mój sprzęt elektroniczny. Zrozumiałam, jak dobrze można się bawić bez nowoczesnej technologii. Postanowiłam, że babci nie wyślę SMS-a, tylko zwykłą kartkę pocztową.

     Świat, który poznałam podczas podróży zdecydowanie różnił się od mojego. Sklepów było mniej, nie były tak kolorowe, brakowało wielu rzeczy, do których jestem przyzwyczajona. Jedzenie też inaczej smakowało. Nie jadłam chipsów, kolorowych batonów, frytek i hamburgerów. Ale nie brakowało mi tego.

(I m-ce w Międzyszkolnym Konkursie Literackim 2016 r.)

                      

Julia Bień

WAKACJE W  PRL-u

     To były dziwne czasy… Z jednej strony wielu rzeczy brakowało np. słodyczy, egzotycznych owoców, mięsa, nie wspominając o artykułach pierwszej potrzeby, takich jak papier toaletowy i mydło, po które trzeba było staćw gigantycznych kolejkach. Z drugiej strony, to co szczególnie utkwiło w mojej pamięci, to wakacje finansowane przez państwo, czyli kolonie oraz wczasy rodzinne, na które w obecnych czasach nie każdy mógłby sobie pozwolić.

     Do dziś wspominam dwutygodniowy wyjazd z rodzicami i z bratem na wakacje zorganizowane w formie warsztatów chóralnych przez Akademię Muzyczną w Łodzi. Było to w 1987 roku w Ogrodnikach – małej, ale za to cichej i urokliwej miejscowości, leżącej nad przejrzystym, cudownym jeziorem w województwie podlaskim przy granicy polsko-radzieckiej. Charakterystyczne dla tego miejsca było sprawdzanie dowodów osobistychw miejscach publicznych, takich jak plaża, w celu potwierdzenia tożsamości. Mieszkańcy Ogrodnik opowiadali nam o grzybiarzach, którzy ginęli, przypadkowo przekraczając granicę państwa. Gdy tego słuchałam, miałam gęsią skórkę. Dowiedzieliśmy się również, że mieszkańcy pobliskich miasteczek musieli otrzymać specjalne pozwolenia, żeby przyjechać nad jezioro. Nie mieściło mi się to w głowie, ale tak naprawdę jako dziecko szybko przeszłam nad tym do porządku.

      Niezwykle słoneczna pogoda pozwalała nam na codzienne plażowanie, długie kąpiele oraz spacery po soczyście zielonych lasach.  Dwa razy dziennie odbywały się próby chóru. Zawsze było wesoło i swobodnie, dlatego często wolałam uczestniczyć w zajęciach niż bawić się z innymi dziećmi na pobliskim, skromnym placu zabaw. Bardzo lubiłam obserwować, jak studenci wraz z absolwentami akademii pracują nad nowym repertuarem. Widać było ich duże zaangażowanie i to, że sprawiało im to ogromną przyjemność.

Wieczorami organizowano spotkania integracyjne przy ognisku, opowiadaliśmy sobie fantastyczne historie, śpiewaliśmy przeróżne piosenki, graliśmy na instrumentach i jedliśmy przepyszne kiełbaski oraz chleb z kaszanką, którą, jak się później dowiedziałam, intendent załatwiał po cichu od miejscowych gospodarzy.

      Pewnego dnia dyrygent chóru zrezygnował z wieczornej próby, dlatego postanowiliśmy wybrać się na wycieczkę w stronę przejścia granicznego między Polską a Związkiem Radzieckim. Droga była bardzo przyjemna, ponieważ wiodła wzdłuż lasu i w zasadzie nikogo poza nami tam nie było. Pamiętam, że szliśmy dość długo, ostatnim punktem, do którego dotarliśmy, okazały się dwa metrowe, betonowe słupki graniczne, które ja i mój brat postanowiliśmy dotknąć, aby zostawić swój ślad.

     Było już dość późno, dlatego zdecydowaliśmy się wracać. Nagle ujrzeliśmy rozpędzony samochód terenowy, który zajechał nam drogę. Bardzo się wystraszyłam, ponieważ jechał
z tak dużą prędkością, iż miałam wrażenie, że w nas wjedzie. Wysiedli z niego  umundurowani żołnierze. Celowali do nas z broni i krzyczeli, że nie mamy prawa się tu znajdować. Pod ich eskortą wróciliśmy do ośrodka i zakazano nam opuszczać go aż do rana. Tata był tak zdenerwowany, że nie mógł wykrztusić z siebie nawet jednego słowa. Widziałam, jak krew odpływa mu z twarzy i drżą ręce. Mama też zbladła i myślałam, że zaraz zemdleje. Szczerze mówiąc, mnie jako dziecku podobała się ta przygoda. Nie miałam świadomości, co się dzieje.

     Rano wszystko było już jasne. Ci sami żołnierze przyjechali i wyjaśnili nam, jaki był problem. Okazało się, że przejście polsko-radzieckie było otwarte tylko dla wymiany delegacji politycznych, kulturalnych i sportowych. Nikomu innemu nie wolno tam chodzić. Zrozumieliśmy, że groziło nam ogromne niebezpieczeństwo, w naszą stronę wycelowane były karabiny radzieckich żołnierzy, którzy cały czas obserwowali nas przez lornetki. Z pewnością  zaczęliby strzelać, gdybyśmy zdecydowali się pójść dalej. Na szczęście skończyło się na strachu. Wyznaczono nam karę grzywny za dotykanie słupków.

      Po kilku dniach zorganizowano chórowi autokarowy dojazd do granicy, gdzie zaśpiewał kilka wybranych utworów ze swojego repertuaru w ramach umacniania przyjaźni polsko-radzieckiej. Pamiętam, że nad głowami słuchaczy powiewało morze  flag obu państw. Był to wspaniały widok, który utkwił mi w pamięci do dziś. Rok później przejście graniczne udostępniono dla wszystkich obywateli. My jednak już nigdy z niego nie skorzystaliśmy.

      Podobne wyjazdy odbywały się każdego roku, ale żaden nie był tak niezwykły i niebezpieczny jak ten, który został przeze mnie opisany. Może wtedy nie było takich atrakcji jak w dzisiejszych czasach, np. telefonów komórkowych, gier komputerowych czy choćby internetu, lecz mogliśmy przeżywać w realu niezwykłe przygody, które dzisiaj chętnie opowiadamy naszym dzieciom.

    To były wspaniałe i pełne emocji wakacje, które często wspominam. Po wielu latach, kiedy dorosłam, zaczęłam, tak jak mój tata, śpiewać w chórze kameralnym Akademii Muzycznej w Łodzi, a teraz sama jestem dyrygentem i wyjeżdżam z moimi chórzystami na podobne warsztaty.  Czy to przypadek?

(II miejsce w Międzyszkolnym Konkursie Literackim 2106 r.)

 

Dominika Zakrzewska

MOJE WAKACJE W PRL-u

Wywiad z moją mamą Dagmarą Zakrzewską i babcią Marylą Świątek, które opowiedziały mi, jak to było na wakacjach w PRL, czyli w latach 1952 – 1989. PRL to skrót od nazwy Polska Rzeczpospolita Ludowa. Tak wtedy nazywało się nasze państwo.

Ja: Dziękuję, że zechciałyście odpowiedzieć na kilka moich pytań dotyczących wakacji w PRL.

Babcia: Naprawdę nie ma za co, dla mnie to przyjemność powspominać miłe chwile z wakacji.

Mama: Ja również chętnie przypomnę sobie moje dzieciństwo.

Ja: Oto pierwsze pytanie. Teraz na wakacje najczęściej jeździmy samochodami, podróże są przyjemne,
w środkach transportu jest klimatyzacja, jedyną przeszkodą są korki na drogach. Mieszkając w Unii Europejskie,j bez żadnego problemu możemy wyjeżdżać za granicę. Jak u was wyglądały podróże ?

Babcia: Na wakacje najczęściej jechaliśmy pociągiem lub autobusem „ogórkiem”. Czasami zdarzało się, że część drogi szliśmy pieszo. Raz jechałam ciężarówką. Zazwyczaj jeździliśmy w góry lub na wieś. Podróże nie były zbyt przyjemne. W okresie letnim na dworcach był bardzo duży tłok. Podróżowaliśmy
w ogromnym ścisku. Autobusy jeździły rzadko, nieraz nie zatrzymywały się na przystanku i czekaliśmy
na następny. W moich czasach wyjazd za granicę był niemożliwy.

Mama: My też najczęściej jeździliśmy pociągiem. Bardzo rzadko samochodem - syrenką. Co do kolonii,
to zazwyczaj jechałam autokarem. To prawda, że w pociągach był bardzo duży tłok - często jedna osoba szła wcześniej i wsiadała, gdy pociąg stał na bocznym torze, by zająć miejsca, a pozostali wchodzili
do wagonu oknami. Tak też podawane były bagaże. Panowała zasada: kto  pierwszy, ten lepszy. Nieraz podróżowaliśmy, stojąc w korytarzu na jednej nodze, a czasami nawet w ubikacji. Co do wyjazdów
za granicę, to należało  mieć paszport i obowiązkowo książeczkę walutową, bez której nie można było kupić legalnie waluty, a jej kwota też była ograniczona. Na granicy dokładnie sprawdzano autokary i pociągi, czy nie wywozi się towaru na handel.

Ja: Obecnie noclegów szukamy w internecie. Na koloniach, wczasach mieszkamy w domach wypoczynkowych, pensjonatach albo hotelach, w których są bardzo dobre warunki - łazienka, klimatyzacja, a czasami kuchnia. Bardzo łatwo kontaktujemy się z rodziną, wystarczy mieć telefon komórkowy. Jak to było kiedyś?

Babcia: Na koloniach zwykle nocowaliśmy w dawnych pałacykach lub w barakach. Warunki nie były zbyt dobre - łazienki znajdowały na zewnątrz, w osobnym pawilonie. Kąpaliśmy się raz w tygodniu, ponieważ brakowało wody. Podczas obozów wędrownych nieraz spaliśmy w stodole na sianie. W obawie przed  myszami dziewczynki zapinały się w śpiworach aż po czubek głowy.

Na rodzinne wyjazdy najczęściej jechało się "w ciemno". Chodziło z bagażami od domu do domu, pytając o możliwość noclegu. W pokoju nie mieliśmy toalety, zazwyczaj było wspólne WC na piętrze, a jedna łazienka przypadała na cały budynek. Często korzystali z niej także właściciele domu.
Do kuchni nie mieliśmy dostępu. Woziliśmy grzałkę lub czajniczek zwany "minutką". Do jedzenia braliśmy konserwy, bo w sklepach niewiele można było kupić.  Chcąc zadzwonić do rodziny, kilka godzin czekaliśmy na poczcie na połączenie. W naszych czasach dobrze działały schroniska, chociaż z powodu przepełnienia spało się na podłodze lub na ławach w jadalni. Myliśmy się w strumykach, które znajdowały się niedaleko schronisk. Woziliśmy "złodziejkę" i śpiwory pościelowe.

Mama: Z czasem pojawiły się ogłoszenia w gazecie i dzwoniliśmy, żeby zarezerwować miejsce. Faktycznie warunki nie były zbyt dobre. To prawda, że schroniska działały dobrze, można było w nich przenocować, kupić jedzenie lub schować się przed deszczem. W górach nocowaliśmy także w bacówkach, zwłaszcza gdy nie zdążyliśmy zejść ze szlaku. Nikt nie robił z tego problemu.
Na koloniach ja na przykład mieszkałam w szkole, łazienki mieliśmy w budynku, niestety tylko jedną
i to bardzo małą - dwa prysznice i dwie ubikacje. Grupy liczyły 20-25 osób. Kolonie trwały ponad trzy tygodnie. Spaliśmy w klasach dwadzieścia osób, a za parawanem stało łóżko wychowawcy. Ubrania trzymaliśmy w walizkach. Rodzice dzwonili na telefon stacjonarny, który znajdował się w pokoju kierownika kolonii. My korzystaliśmy z budki telefonicznej. Listy i kartki przychodziły z dużym opóźnieniem.

Ja: Z tego co słyszę, warunki mieliście spartańskie. A  jak wyglądały wasze zajęcia?

Babcia: Za moich młodych lat śniadania, obiady i kolacje szykowaliśmy sami, nie było kucharek. Każda grupa miała dyżur w kuchni. Sami także robiliśmy zakupy. Aby ugotować obiad, musieliśmy napalić
w piecu. Chodziliśmy do wsi, żeby poznać miejscową kulturę. Zapisywaliśmy przyśpiewki, opowieści ludowe. Pomagaliśmy też w polu, np. zbierając stonkę z ziemniaków, którą podobno zrzucali zachodni imperialiści. W zamian częstowano nas wiśniami i świeżym mlekiem. Codziennie mieliśmy poranną gimnastykę i apele, podczas których śpiewaliśmy „Wszystko co nasze, Polsce oddamy”. Potem były zajęcia, wycieczki, wyprawy nad rzekę itp. Nie chodziliśmy do lodziarni ani cukierni. Graliśmy
w dwa ognie, w siatkówkę albo w gry planszowe. Bardzo lubiliśmy ogniska i nocne podchody. Na koniec wyjazdu organizowaliśmy czerwoną, białą i zieloną noc. Podczas czerwonej zabieraliśmy innym czerwone rzeczy, w białą zszywaliśmy ze sobą ubrania, a w trakcie zielonej smarowaliśmy klamki pastą do zębów.  Wyjazdy były tanie, bo dużo dofinansowywały zakłady pracy lub kuratorium oświaty. Rodzice przyjeżdżali ciężarówką lub pociągiem,
co tydzień, na przykład w niedzielę.

Mama: Ja miałam lżej. Kuchnią zajmowały się panie kucharki, a do tego jeszcze mieliśmy dyskoteki.
Na kolacje często był chleb ze smalcem lub z dżemem. Na obiad zazwyczaj serwowano kotlet mielony
z marchewką i groszkiem albo schabowy z mizerią. Do picia na śniadanie podawano kawę zbożową. Codziennie jedliśmy zupę mleczną. Uczestników kolonii dzielono na grupy ze względu na wiek i zgodnie z tym organizowano zajęcia. Jeżeli było daleko, to rodzice nie przyjeżdżali.

Ja: Niewiele znalazłam zdjęć z tamtych czasów, nie chcieliście uwieczniać swoich wakacji?

Mama: Chcieć chcieliśmy, ale jeśli w ogóle posiadaliśmy aparat, to robił on czarno-białe zdjęcia, często nieudane
i nieostre, a klisze nieraz okazywały się prześwietlone. Z perspektywy myślę, że to miało swoje dobre strony. Może nie mamy pamiątek, ale nasze wspomnienia na pewno są bogatsze niż twojego pokolenia, które zamiast przeżywać woli uwieczniać.

Ja: To było ostatnie pytanie. Dziękuję, że poświęciłyście mi swój wolny czas. Wiele się od was dowiedziałam. Teraz wiem, że wakacje w PRL miały swój urok, a na pewno nie były nudne.


(wyróżnienie w Międzyszkolnym Konkursie Literackim 2106 r.)

    Zuzanna Gawron

 

                                           Moc koloru

      1 stycznia 3971 rok na świat przyszła mała Angele, która miała zmienić ludzki los… Przyszła na świat, ale nie na Ziemi, bo tam nie ma już życia. Około 1000 lat temu ludzie opuścili tę niegdyś piękną planetę, ponieważ zniszczyli ją doszczętnie. Wody prawie nie było, a ta, która została, najczęściej nie nadawała się do użytku. Temperatura  spadała do -750C. Coraz więcej gatunków zwierząt wymierało. Życie stało się walką o przetrwanie. Rodzice Angele nie znali starej Ziemi. Byli kolejnym już pokoleniem, które mieszkało na planecie New, nowym domu ludzkości.

      Planeta New mieści się daleko od Układu Słonecznego. Odkryto ją przypadkiem i nazwano „New” czyli „Nowa”. Było i jest na niej wszystko, co  niezbędne do życia. Tlen i czysta woda, ale tylko słodka. Spotkać tam również można wiele karłowatych roślin i małych zwierząt, przede wszystkim owadów.

I mimo, że ludziom nie brakuje niczego do życia, to są smutni, ponieważ na planecie New nie ma kolorów! Wszystko wygląda jakby było w czarno-białym filmie. Ludzie też!

Ci, co przylecieli tu 1000 lat temu, byli kolorowi, ale oni już dawno nie żyją. Dzieci rodzą się blade

z szarymi oczami i szarymi włosami. Wszystkie oprócz Angele, która jako jedyna ma duże, zielone oczy i piękne rude włosy.

       Nie minęło 6 godzin od narodzin dziewczynki, a już prawie cały świat na planecie New wiedział, że pojawiło się kolorowe dziecko. Media długo huczały na ten temat,  jednak z czasem wszystko przestaje być nowością i po kilkunastu miesiącach temat ucichł, a życie dziecka stało się całkiem normalne, aż do 12 urodzin.

      Tego dnia do Angele przyjechała rodzina. Był też oczywiście tort marengo, jak to na urodzinach. Dziewczynka szykowała się do zdmuchnięcia czarnych świeczek. Pomyślała życzenie i położyła ręce na stole. Wtem obrus, wcześniej jasnoszary, zżółkł i pojawiły się na nim zielonkawe pasy. Gdy bohaterka

z wrażenia oparła się o popielatą ścianę, ta zmieniła kolor na oliwkowy. Cała rodzina zaniemówiła. Angele ostrożnie dotykała kolejnych przedmiotów, obserwując, jak nabierają różnych barw. Po opadnięciu emocji wszyscy usiedli i zaczęli dyskutować, co zrobić z tym, co przed chwilą ujrzeli. Dziadek  zaproponował, żeby pójść do prezydenta  Stanów Odzyskanych. (taką nazwę nosiło państwo, w którym mieszkała Angele i jej rodzina), lecz mama nie zgodziła się. Dość już miała rozgłosu.
W końcu ustalono, że poczekają i zobaczą, co stanie się dalej.

    Po dwóch dniach kolory stworzone przez bohaterkę zaczęły znikać. Poza tym okazało się, że pojawiają się tylko wtedy, gdy Angela jest wyjątkowo wzruszona. Uspokojeni rodzice postanowili ukrywać moc córki i dalej prowadzić całkiem normalne życie. Kazali  dziewczynce kontrolować swój dar. Szybko udało jej się to opanować.

          Przez trzy kolejne lata życie rodziny toczyło się zwyczajnie, ale Angele nie przestawała myśleć

o tym, co wydarzyło się w dniu jej 12 urodzin. Czuła, że kiedyś dzięki tej mocy zrobi coś wielkiego. Chociaż nie wiedziała jeszcze co…

          W  chłodny, grudniowy dzień jak zwykle wracała ze szkoły swoim lewitoskuterem. Była już w połowie drogi, gdy nagle ujrzała przed sobą małe, kolorowe duszki. Przypominały płomyczki ognia migające wszystkimi kolorami tęczy. Dziewczyna miała wrażenie, że tylko ona widzi te dziwne ogniki, ponieważ żaden przechodzień nie zwracał na nie uwagi.

        Duszki zaczęły się oddalać. Bohaterka bez namysłu podążyła za nimi. Leciała tak dłuższy czas, aż wyleciała za nimi poza miasto do buroszarego lasu. Tam duszki się zatrzymały i nagle… zniknęły. Angele poczekała chwilę, gdy nie pojawiły się, poszła sama w głąb leśnej gęstwiny. Gdzieś w oddali ujrzała blask. Podeszła bliżej i usłyszała cichy szum. Nie bała się, wiedziała, że nic nie jest tu przypadkowe. Im bliżej podchodziła, tym dźwięk stawał się głośniejszy. Wreszcie doszła do dużej skały, która lśniła wielobarwnym światłem. Na skale napisane było drobnymi literami. „Pewnego dnia na tej planecie narodzi się dziecię, które pokrzyżuje plany złych duchów i kolor przywróci słowami Makalabra kolorusa adiolów”.

       „Makalabra kolorusa adiolów” powtórzyła cicho Angele. Wtem zerwał się silny wiatr. Latające wokół liście i pył zasłoniły widoczność. Dziewczynka zamknęła oczy, a gdy je otworzyła, zobaczyła coś niebywałego. Wszystko wokół nabrało niezwykłych barw!
Na rubinowym niebie  płynęły jasnoróżowe obłoki, pomiędzy kępkami niebieskiej trawy wił się żółty strumyk, a na drzewach rosły liliowe liście, wśród których widać było zielone i szmaragdowe kwiaty.

       Wszyscy ludzie na planecie zachwycali się kolorami. Nie wiedzieli, że to dzięki Angele. Bohaterka bała się, że barwy znikną po dwóch dniach, tak jak działo się to wcześniej, lecz tak się nie stało. Kolory zostały już na zawsze. Zaklęcie wypowiedziane przez Angelę, zdjęło
z planety urok rzucony przez złe duchy.

            Ludzie na New już zawsze żyli kolorowo i szczęśliwie.

                                                                                   ( „Złote Pióro” 2015 r.)

 

Malwina Kozielska

A JEDNAK LONDYN!

         Podczas ferii zimowych spotkała mnie niesamowita przygoda – spełniło się moje największe marzenie – zwiedziłam Londyn i to w niezwykłym towarzystwie.

         Była późna noc. Spałam niespokojnie, dręczyły mnie koszmary. Na domiar złego nie mogłam zapomnieć dzisiejszej kłótni z rodzicami. Oni mnie w ogóle nie rozumieją. Jako jedyna spędzę ferie zimowe w domu, podczas gdy moje koleżanki wyjadą na zimowisko
do Londynu. Było mi bardzo smutno z tego powodu.

          Nagle zaniepokoił mnie dochodzący z zewnątrz hałas. Coś z całej siły uderzyło w okno. Pośpiesznie wstałam, sądząc, że jakiś rozpędzony ptak rozbił się o szybę. Gdy podeszłam bliżej, nie mogłam uwierzyć własnym oczom. Ujrzałam postać, która po prostu wisiała w powietrzu tuż przy moim domu. Kiedy dokładniej się przyjrzałam, zobaczyłam, że tajemniczy gość na czymś siedzi. Jeśli nie myliły mnie oczy… to była miotła! Myślałam, że śnię albo mam omamy, ale kiedy ujrzałam jego twarz… Zobaczyłam samego Harry’ego Pottera. Wyglądał dokładnie tak, jak go sobie wyobrażałam. Uważnie obserwował mnie przez okrągłe, czarne okulary. Zniszczona tiara zakrywała jego rozczochraną czuprynę oprócz jednego miejsca… blizny w kształcie błyskawicy. Tak, to na pewno był Harry.

         Od tej chwili wszystko działo się niespodziewanie szybko. Otwierając jednym ruchem ręki okno, jak burza wpadł do mojego pokoju.

- Witaj, Aniu! - Stanął na środku pomieszczenia i powitał mnie, jakbyśmy od dawna się znali. - Wszystko wyjaśnię ci w drodze.

         Stałam jak słup soli, nie mogąc wykrztusić ani jednego słowa. Chłopak jednym ruchem  różdżki włożył kurtkę na moje bezwładne ciało. Po czym za pomocą czaru sprawił, że jak piórko przeleciałam wprost na jego miotłę. Miałam otwartą z wrażenia buzię i nie byłam w stanie nic zrobić. W tym samym momencie wydarzyło się coś, co sprawiło, że jeszcze bardziej, o ile to w ogóle możliwe, zaparło mi dech w piersiach – miotła wzniosła się w powietrze.

Lecieliśmy po niebie, szybując pośród chmur. Prędkość była tak wielka, że nie czułam śnieżynek rozbijających się na moich policzkach. Wszystko wokół mnie wirowało. Kurczowo złapałam się swojego kompana. Niestety, to jedyne, co zapamiętałam z tej podróży. Choć nasuwało mi się wiele pytań, musiałam zamknąć oczy, bo kręciło mi się w głowie.  Nie miałam pojęcia, co się ze mną dzieję. Marzyłam tylko, żeby już znaleźć się na ziemi.

Ocknęłam się, gdyż coś pieszczotliwie uszczypnęło mnie w ucho. Kiedy otworzyłam oczy, leżałam na twardym siedzeniu na stacji Lancester Gate. Osobiście nie znałam tego miejsca, ale widziałam je na kilku angielskich filmach. Byłam w Londynie! Usłyszałam głos mojego towarzysza, strofującego kogoś, kogo wcześniej nie zauważyłam.

- Hedwigo, następnym razem nie rób nikomu takich pobudek - upomniał śnieżnobiałą sowę, która okazała się sprawcą mojego obudzenia. Wczoraj byłam za bardzo zdezorientowana, żeby ją zauważyć.

- Pewnie domyślasz się, gdzie jesteśmy? - zwrócił się do mnie. - Od miesiąca podróżuję, gdyż mam do załatwienia kilka spraw w różnych miastach. Kiedy zatrzymałem się w Łodzi, przez kilka dni cię obserwowałem. Od razu poznałem, że jesteś dobrą i życzliwą dziewczynką. Podsłuchałem też twoją rozmowę z rodzicami, z której dowiedziałem się, że nie masz planów na ferie. Postanowiłem zabrać cię ze sobą. Szczerze mówiąc przydałby mi się kompan, gdyż samotna podróż już dawno mi się znudziła. Co ty na to?

Nie mogłam uwierzyć we własne szczęście!

Opuściliśmy stację kolejową i wyszliśmy na główną ulicę. Żaden film nie oddaje urody londyńskiej panoramy. Nie mogłam oderwać oczu od wspaniałych budynków.

To miasto jest naprawdę magiczne. Gdy szliśmy ulicą Downing Street w stronę Parlamentu, co chwila mijały nas urokliwe dwupiętrowe autobusy. Moją uwagę przyciągnął monumentalny budynek z najsłynniejszym na świecie dzwonem - Big Benem. Tu Harry postanowił pochwalić się swoimi zdolnościami. Zrobił kilka okrężnych ruchów ręką, wypowiadając jakieś nieznane mi słowa i nagle wydarzyło się coś, czego nigdy bym się nie spodziewała. Wskazówka pokazująca godzinę, przesunęła się do tyłu. Dzięki niezwykłemu trikowi mieliśmy więcej czasu na zwiedzanie.

- Za pomocą mojego zaklęcia przestawiły się wszystkie zegarki na całym świecie, więc nikt nie zauważy dwugodzinnej zmiany - wyjaśnił mi, śmiejąc się z mojej zszokowanej miny.

         Następnie udaliśmy się w stronę Buckingham Palace. Bardzo chciałam zobaczyć go od środka, ale niestety wiedziałam, że zwiedzanie możliwe jest tylko podczas nieobecności królowej w sierpniu i wrześniu.  Mój towarzysz okazał się niezawodny. Dzięki pelerynie niewidce, czyli magicznemu płaszczowi Pottera, staliśmy się niewidzialni i mogliśmy niezauważeni ominąć strażników. Choć jego plan od samego początku wydawał się być bardzo ryzykowny, uległam pokusie i dałam się namówić. Szczerze mówiąc, gdyby nie obecność Harry’ego, w życiu bym się na coś takiego nie odważyła. Wejście do wnętrza pałacu byłoby zbyt ryzykownym czynem, ale sam podziw wywołało we mnie to, że zobaczyłam słynny dziedziniec z tak bliska. Zaniemówiłam, pod powiekami zapiekły mnie łzy. Nie wiedziałam, czy to z wrażenia, jakie obudził we mnie piękny, obsypany śniegiem ogród i wywieszona flaga Union Jack, którą wcześniej mogłam podziwiać tylko w telewizji, czy ze strachu, jaki poczułam, przechodząc koło strażników.  Ale warto było. Po opuszczeniu królewskiej rezydencji wróciliśmy do dalszego zwiedzania.

         Harry okazał się wspaniałym przewodnikiem. Opowiadał o różnych mijanych przez nas gmachach. Chętnie pokazywał mi także muzea, mimo że był tu pewnie milion razy. Najbardziej spodobało mi się "Natural History Museum", w którym czas leciał nieprawdopodobnie szybko - jak zaczarowany. Z zapartym tchem oglądaliśmy ruchome dinozaury, które sprawiały wrażenie żywych, oraz mnóstwo innych niezwykłych eksponatów.

         Po południu za pomocą busa dotarliśmy na północną stronę rzeki Tamizy. Odwiedziliśmy tam twierdzę Tower of London, gdzie zwróciłam uwagę na beefatersów, czyli charakterystycznych dla tego miejsca strażników, karmiących stada kruków. Wewnątrz Jewel House mój zachwyt wzbudziły dwa największe na świecie brylanty.  Później chwilę spacerowaliśmy szklaną kładką nad Tower Bridge, podziwiając przemieszczające się poniżej samochody i jachty.  Znajdujące się w pobliżu portowe osiedle, mimo że zupełnie inne niż pełne przepychu centrum miasta, również okazało się bardzo interesujące.

      W końcu zrobiło nam się bardzo zimno i musieliśmy wrócić do West Endu, co bardzo mnie ucieszyło. Zatrzymaliśmy się na najbardziej popularnym skrzyżowaniu - Piccadilly Circus. Byłam zachwycona urokiem tego miejsca. Rozmaite neony i ruchome telebimy sprawiają, że jest ono rozpoznawalne na całym świecie.  Usiedliśmy przy słynnej fontannie z figurką Anterosa i z oddali podziwialiśmy London Eye. Namówiłam Harry’ego na krótką wędrówkę po Oxford Street - najdłuższej ulicy ze sklepami na świecie. Kupiłam tam sobie pamiątkę. Na Brompton Road podziwiałam wystawę ekskluzywnego sklepu Harrods, w którym nie stać mnie było na żadne nawet najmniejsze zakupy.

       Nie chciałam dopuścić myśli, że moja przygoda pomału dobiega końca. Harry poznał, że jestem trochę smutna, więc zaproponował spacer do Hyde Park, gdzie w ukryciu wyczarował charakterystyczne dla Anglii grzanki i filiżankę ciepłej herbaty z kroplą mleka. Było mi bardzo przyjemnie rozkoszować się londyńskimi przekąskami słuchając wystąpień londyńczyków w Speakers' Corner.  Mój druh wytłumaczył mi, że wszyscy mamy równe szanse, tylko wystarczy wierzyć w swoje marzenia. Była to prawda. Moje, choć wydawałoby się nierealne, właśnie się spełniło.

         Londyn po zmroku wyglądał jeszcze wspanialej. Każdy budynek był efektownie oświetlony, co sprawiało, że czułam się jak w bajce. Kiedy nad ranem  ulice opustoszały, zdecydowaliśmy się wrócić do domu. Znów wsiadłam na miotłę razem z moim towarzyszem, ale nie odczuwałam już dawnego lęku. Ostatni raz spojrzałam na piękny, bajkowy widok.  Potem miotła lekko uniosła się w powietrzu nabierając prędkości. Tym razem nie zamknęłam oczu. Trasę pokonaliśmy w niespełna godzinę. Teraz trapiła mnie tylko jedna myśl: "Co powiem rodzicom?"

         Dopiero kiedy Harry jednym machnięciem różdżki położył mnie do łóżka, poczułam, jak bardzo jestem zmęczona. Miałam wiele do powiedzenia, a zdążyłam wydukać tylko:

- Dziękuję. -  Po czym zasnęłam.

         Gdy rano się obudziłam, mama czekała przy moim łóżku ze śniadaniem.

- Przepraszam kochanie, że jesteśmy dla ciebie tak mało wyrozumiali - powiedziała, czule całując mnie w czoło. - Obiecuję ci, że jeśli zechcesz, pojedziemy gdzieś razem na weekend .

Byłam bardzo zdziwiona, że nie żąda wyjaśnień, gdzie byłam przez cały wczorajszy dzień. W normalnych okolicznościach już szukałaby mnie policja. Pośpiesznie zerknęłam na telefon, na którym wyświetlał się "1 lutego - niedziela", czyli zupełnie tak jakby wczorajszego dnia nie było. Ja jednak w głębi serca czułam, że to wszystko miało miejsce naprawdę. Dyskretnie sięgnęłam do bluzy, w kieszeni bezpiecznie spoczywał kupiony wczoraj wisiorek z angielską flagą. Odetchnęłam z ulgą.  

 

(II miejsce w konkursie "Skarbiec wyobrażni" 2015 r.)

 

Wiktoria Sadok

POSZUKIWANIA

- Kochanie, chodź do mnie na sekundkę. – zawołała mama z kuchni. Zbiegłam z góry.

- Już jestem – odparłam.

- Posłuchaj, ciocia z wujkiem zaprosili nas do Warszawy na ten weekend. Niestety my z tatą nie możemy jechać, ale jeśli ty masz ochotę, to oczywiście możesz. - poinformowała mnie.

- Chcę! – podskoczyłam z radości i pobiegłam na górę, żeby się spakować.

Podróż minęła szybko i przyjemnie, bez żadnych niemiłych niespodzianek.  Miałam motylki w brzuchu na myśl o tych wszystkich atrakcjach w stolicy Polski, które tylko czekają, żebym je odkryła.

Zanim udaliśmy się do domu, wujo zaprosił mnie i ciocię na obiad do słynnego „Bazyliszka”. Ponieważ było jeszcze dość wcześnie, postanowiłam pospacerować po rynku Starego Miasta, wujostwo tymczasem poszło na kawę do pobliskiej kawiarenki.

Udałam się w stronę Zamku Królewskiego. Nagle, tuż koło Kolumny Zygmunta zobaczyłam dziewczynę niesamowicie podobną do... Hermiony Granger! Nie wierzyłam własnym oczom. Przyjrzałam się dokładniej... tak, nie miałam żadnych wątpliwości. Rudowłosa biegała tam i z powrotem jakby czegoś szukając. Podeszłam do niej i spytałam:

- Czego szukasz?

- Nieważne! – warknęła.

- Pomogę Ci, tylko powiedz…. – poprosiłam niezrażona.

- Odejdź!

- Czy ty jesteś przyjaciółką Harry’ego Pottera? – powiedziałam to tak szybko, że nawet nie zastanowiłam się, co  mówię. Popatrzyła na mnie dziwnym wzrokiem.

- No… tak. Skoro już wiesz, kim jestem, to może jednak pomóż mi szukać mojej miotły.

- A nie możesz użyć zaklęcia przywołującego?

- No tak, z tego wszystkiego zupełnie o nim zapomniałam, dzięki. - Accio miotła!

Już miała odlecieć, kiedy zapytałam:

- Mogę polecieć z tobą?

Zerknęła na moją błagalną minę i się zgodziła. Rzuciła mi miotłę, a ja niepewnie wsiadłam i odepchnęłam się od ziemi. Leciałam czując się, jakbym była
w siódmym niebie. Przepełniała mnie radość! Wtedy usłyszałam głos Hermiony:

- Lecimy do Berlina, ponieważ… ponieważ trochę się zdenerwowałam i… i przez omyłkę rzuciłam złe zaklęcie. Spowodowało ono, że Harry, Ron, Ginny są ukryci gdzieś w stolicach Europy. Weasley’a już znalazłam, był tu w Warszawie. Teraz lecimy do Berlina, myślę, że tam może być Potter, a jak nie, to udamy się do Madrytu.

- Od razu do Madrytu. – wypaliłam - Uwierz mi!

- Ale… -  wahała się, jednak spojrzałam na nią znacząco – No dobra. – kiwnęła.

Jak postanowiłyśmy, tak zrobiłyśmy. Mój umysł zaprzątała jedna myśl: „Dlaczego ona tak się spieszy, żeby ich uratować?” Stwierdziłam, że może lepiej nie pytać, bo to niegrzeczne, jednak ciekawość zwyciężyła i zadałam nurtujące mnie pytanie.

- Profesor Snape zainteresował się ich nieobecnością na przerwach i muszą się zjawić u niego
w gabinecie. W dodatku dzisiaj! – wyjaśniła.

- Aha. Ze Snape’m nie ma żartów. – pokiwałam głową ze zrozumieniem.

Nagle serce podskoczyło mi do gardła, gdyż na horyzoncie zobaczyłam coś, o czym marzyłam od lat – Paryż z jego cudowną wieżą Eiffla. Poprosiłam Hermionę, abyśmy się zatrzymały na chwilkę. Nie była zachwycona tym pomysłem, jednak kiedy użyłam argumentu, że z tak wysoka zobaczy cały Paryż
 i może znajdzie Harry’ego lub Ginny, natychmiast się zgodziła.

Ona kręciła kółka wokół wieży, podczas gdy ja podleciałam na czubek tej wyjątkowej konstrukcji. Chciałam usiąść, aby chociaż przez chwilę popatrzeć na olśniewającą panoramę Miasta Miłości z Polem Marsowym i Bulwarem Saint-Germaine z jednej strony, a placem i ogrodami  Trocadero z drugiej.
W oddali w przedpołudniowych promieniach słońca połyskiwała kopuła bazyliki Sacre-Couer.

Kiedy tak chłonęłam olśniewające widoki, poczułam, że coś mnie kłuje w nogę, piszcząc przy tym cichutko. Przestraszyłam się nie na żarty, już miałam uciec, lecz znów ciekawość zwyciężyła. Spojrzałam w kierunku, skąd dochodził głos. Zaniemówiłam, kiedy okazało się, że częścią wieży Eiffla była Ginny! Przez krótką chwilę przyglądałam się  jej z otwartymi ustami, ale  zaraz oprzytomniałam i zawołam moją towarzyszkę podróży.

Odczarowana młoda Weasley zniknęła, a my ruszyłyśmy dalej. Ostatni raz rzuciłam okiem na niepowtarzalną „Żelazną Damę”, lśniącą stalą nad snującą się leniwie Sekwaną, w której odbijały się wszystkie kolory miasta poetów. Przymknęłam oczy, chcąc jak najdłużej zachować pod powiekami czarującą paryską panoramę. 

Jednak czas gonił nas nieubłaganie. Skierowałyśmy się na południe w stronę poszarpanych szczytów Pirenejów i hiszpańskiej stolicy. Planowałyśmy przystanek w sercu miasta na słynnym owalnym Puerta del Sol, ale Hermiona w ostatniej chwili spostrzegła Malfloya, 
z uwagą przypatrującego się, stojącemu tam pomnikowi niedźwiedzia, wspinającego się na drzewo truskawkowe - symbol Madrytu.

- Do stu gryfonów! – mruknęła. – Ten wstrętny Drako domyślił się, co się stało. Musimy się pospieszyć, zanim znajdzie Harry’ego.

Mówiąc to ostro zapikowała w dół,  a ja po chwili wahania poszłam w jej ślady. Wylądowałyśmy na Plaza Mayor. Granger ukryła miotły i poszła skontaktować się z profesorem Dumbledorem, każąc mi nie ruszać się z miejsca.  Łatwo jej było powiedzieć. Miałam być może jedyną okazję w życiu pospacerować po hiszpańskiej ziemi, jak mogłam z niej nie skorzystać?

 Na środku placu w otoczeniu wspaniale odrestaurowanych pięciokondygnacyjnych kamienic stał majestatyczny pomnik Filipa III wykonany z brązu. Udałam  się w jego kierunku, przeciskając się wśród tłumu turystów. Popatrzyłam zdziwiona. Nigdy nie słyszałam, żeby uwieczniano królów w okularach?!
„A to się zdziwi pan od historii, gdy mu o tym opowiem” przeleciało mi przez myśl. Przyjrzałam się dokładniej posągowi, gdyż było w nim coś niepokojącego. Wcale nie przypominał Filipa, a na dodatek miał na czole bliznę w kształcie błyskawicy. Dopiero po chwili zrozumiałam, że to Potter.

- Hermiona! Zobacz! – zamachałam do zbliżające się właśnie koleżanki.  – To Harry!

Czarodziejka szybko rzuciła zaklęcie, które uwolniło chłopaka. Dała mu świstoklik przypominający buta bez podeszwy, aby nie spóźnił się na spotkanie
z Snapem.

Zostałyśmy same, poczułam się trochę rozczarowana, że nie zdążyłam porozmawiać z ulubionym bohaterem. Jednak prawdziwy smutek wywołały we mnie słowa Hermiony.

- No, cóż miło było mi cię poznać. Bardzo mi pomogłaś, ale teraz musimy się pożegnać.

Przytuliła mnie i wręczyła srebrno-złotą filiżankę bez ucha. Niestety wiedziałam, co to miało oznaczać. Z rezygnacją dotknęłam naczynia.

Wtem świat wokół mnie zawirował, poczułam, jak coś z ogromną siłą unosi mnie w powietrze, zaparło mi dech w piersiach. Zacisnęłam powieki
i poddałam się nieznanej sile.

Ocknęłam się na Starówce u stóp Warszawskiej Syrenki, tam, gdzie rozpoczęła się moja przygoda. Rozejrzałam się ostrożnie, ale nikt nie zwracał na mnie uwagi. Z Wieży Zegarowej rozległ się hejnał, co oznaczało, że jest 11.15, a więc od spotkania z Hermioną nie minęło nawet pięć minut! Spojrzałam na swoją zaciśniętą pięść, rozprostowałam palce. W dłoni trzymałam brakujące ucho od filiżanki. Schowałam je głęboko do kieszeni. Uśmiechnęłam się do siebie i wolnym krokiem udałam się do „Bazyliszka”, gdzie czekało na mnie wujostwo.

(wyróżnienie w konkursie "Skarbiec wyobrażni" 2015 r.)

Aleksandra Walendzik

MAGICZNE FERIE

Nadeszły święta Bożego Narodzenia. Długo na nie czkałam. To mój ulubiony czas w całym roku. W domu pięknie ubrana choinka, stół nakryty do kolacji wigilijnej i dom pełen niesamowicie smakowitych zapachów. Po kolacji postanawiamy z rodzicami i młodszą siostrą wyjść na spacer. Jest mroźnie, prószy biały śnieg, dookoła kolorowo migoczą lampki na choinkach, świąteczny nastrój widać i czuć we wszystkim.

- Spacer to był bardzo dobry pomysł – mówi tata

- Masz rację, jest bardzo przyjemnie – dodaje mama.

Gdy przechodzimy obok małego lasku, niespodziewanie zrywa się silny wiatr. Płatki śniegu wirują tak szybko, że przed nami tworzy się biała, puszysta, ściana z roztańczonych gwiazdeczek. W pewnej chwili zauważam przywianą przez wiatr wprost pod moje nogi kolorową karteczkę. Podnoszę ją. To folder reklamujący miejsce na wyjazd zimowy. W pierwszej chwili chcę go wyrzucić, ale moją uwagę przyciąga nazwa ośrodka.

- Tato, zobacz tu jest opisana kraina o nazwie „Śnieżny Raj”, widzisz? - pokazuję mu kartkę.

- Rzeczywiście, zobaczcie, jak to miejsce pięknie wygląda, może wyjedziemy tam na ferie zimowe? – proponuje tata.

I w ten oto sposób, jakby w gwiazdkowym prezencie, zrodził się pomysł na zimowy odpoczynek.

Zaraz po świętach rozpoczynamy przygotowania do wyjazdu. Mama rezerwuje pokoje
w hotelu, a tata sprawdza i kompletuje sprzęt do zimowych sportów. Ferie zapowiadają się cudownie. Krótki, bo zaledwie trzydniowy wyjazd bardzo nas cieszy, szczególnie dlatego, że miejsce do którego planujemy wyjechać jest nam zupełnie nieznane. Nigdy o nim nie słyszeliśmy. Bardzo chcemy dowiedzieć się jak najwięcej o tej pięknej zimowej krainie. Wreszcie nadchodzi dzień wyjazdu.

Podróż mija nam szybko i bezproblemowo, ale nasz pobyt w Śnieżnym Raju to od samego początku pasmo niespodzianek i trudnych do zrozumienia zjawisk. Jakże duże jest nasze zaskoczenie, kiedy okazuje się, że doba trwa tutaj 36 godzin.

- Jak to możliwe? - dziwi się mama.

- Tym sposobem nasz wyjazd znacznie się wydłuży! – cieszy się tata.

Zamieszkaliśmy w pięknym, chociaż nieco dziwnym hotelu. Cały budynek wykonano z lodu. Ma lodowe ściany, lodowe meble i całe wyposażenie. Najbardziej zaskakuje nas to, że pomimo ogromnej ilości lodu jaka nas otacza, nie czujemy zimna, wręcz przeciwnie jest ciepło i przytulnie.

Pierwszego dnia rodzice zaplanowali dla nas wycieczkę na Wesołą Górę. Nazwano ją tak, ponieważ zawsze, gdy wchodzą na nią ludzie, bardzo się śmieje. Ma ogromne łaskotki. Szczególnie przejście ścieżką wiodącą przez Las Krasnoludków bardzo ją łaskocze. Każdy nasz krok sprawia, że góra wydaje z siebie głośny, radosny śmiech. Wszyscy jesteśmy rozbawieni do granic możliwości. Po drodze spotykamy grupę bałwanów. Nagle jeden z nich, taki w śmiesznej czerwono-różowej czapce z daszkiem, podnosi śnieżną kulę i rzuca ją we mnie. Niewiele myśląc biorę garść śniegu i odwdzięczam mu się tym samym. Po chwili dołączają do mnie rodzice i moja siostra. Zaczyna się walka na śnieżki z …bałwanami.

- To niemożliwe – mówi mama - Jak mam w to wszystko uwierzyć?

Wszyscy śmiejemy się głośniej niż góra, którą rozśmieszamy.

Na samym szczycie, mam wrażenie, że dotykamy chmur, które wyglądają jak wata cukrowa. Razem
z siostrą próbujemy kawałek chmurki. Ku naszemu zaskoczeniu wcale nie jest słodka. Ma kwaśny smak. Krzywimy się jak po wypiciu soku z cytryny

Po chwili odpoczynku na śnieżnej polance postanawiamy wrócić do domu. Schodząc z góry widzimy zachodzące piękne, duże i gorące słońce, które macha nam na do widzenia. Gdy jesteśmy już na dole, na niebie pojawia się księżyc. Jeden z poznanych wcześniej mieszkańców krainy, powiedział nam, że jest on zrobiony z sera. Dowiedzieliśmy się również, że wydobywany jest na nim najlepszy ser na świecie.

Nie do końca potrafimy zrozumieć wszystko to, co się dookoła nas dzieje. Po tak niesamowitym i pełnym wrażeń dniu wszyscy jesteśmy bardzo zmęczeni. Marzymy tylko o tym, aby jak najszybciej położyć się spać. Zasypiając, zastanawiam się, co przyniesie nam kolejny dzień.

Rano budzi nas uśmiechnięte, pukające do okna słoneczko. Wstajemy i idziemy na śniadanie. Jemy śnieżne jabłka, krem i tosty. Pychota!

W pewnym momencie zauważam, że tuż obok naszego hotelu jest stok narciarski.

- Mamo, tato, czy możemy dziś pozjeżdżać na sankach? – wołam.

- Nie ma problemu. Właśnie to planowaliśmy na dzisiejszy dzień - uśmiecha się tata. Ja z siostrą  zjeżdżam na sankach, a rodzice na nartach. Jest bardzo zabawnie, ponieważ sanki potrafią mówić
i kierują się dokładnie tam, gdzie chcemy. Mama i tata zjeżdżając na nartach, nie mogą utrzymać równowagi i często się przewracają. Razem z siostrą patrzymy na ich wysiłki i głośno się śmiejemy. Widząc jak wiele radości daje jazda na nartach, same też postanawiamy spróbować.

Czas mija bardzo szybko. Odzywają się zmęczenie i głód. Na obiad idziemy do restauracji o nazwie „Śnieżna chatka”. Wszyscy jednogłośnie zamawiamy rybę. Smakuje bardzo dobrze, ale ku naszemu zdziwieniu zupełnie tak samo jak w domu.

Zaraz po obiedzie udajemy się na długi spacer, który mija nam nad wyraz spokojnie. Wieczór zapada bardzo szybko. Wróciwszy do hotelu postanawiamy pooglądać gwiazdy przez ustawiony na naszym balkonie teleskop. Widok jest przepiękny. Gwiazdy spełniają każde nasze życzenie i układają się dokładnie w to, o czym sobie pomyślimy.

Trzeciego dnia, zaraz po śniadaniu idziemy na łyżwy nad magiczne jezioro o nazwie „Mgiełka mrozu”. Lodowa powłoka na nim ma niespełna pięć milimetrów. Jeżdżąc na łyżwach możemy oglądać cudowny podwodny świat, ukryty pod szklaną taflą. Są tam różne, nieznane nam ryby, na przykład różowo-czarne z dwunastoma płetwami.

Pan w hotelowej recepcji mówi, że koniecznie powinniśmy przejść obok magicznej fontanny nazywanej na cześć miasta „Małym Śnieżnym Rajem”. Wierzono, że wypity z niej łyk wody gwarantuje ogromne szczęście. Fontanna spełniła funkcję mapy i przedstawia całe miasteczko. Wzdłuż krętych uliczek, po których spływa przejrzysta woda, stoją maleńkie lodowe domki. Każdy może znaleźć tu miejsce, którego szuka. W małym sklepiku z pamiątkami kupuję miniaturkę fontanny. Pomyślałam, że to dobry pomysł na pamiątkę z wyjazdu. Oczywiście każdy z nas napił się wody z tego zaczarowanego miejsca.

- Szczęściu trzeba czasem pomagać - śmieje się mama.

Wiedząc, że już niedługo skończy się nasza przygoda, chcemy jak najwięcej zobaczyć i spróbować różnych miejscowych przysmaków, na przykład lodowych pajączków w polewie czekoladowej. Najpierw wydawało nam się to dziwne, więc kupiliśmy tylko jedną porcję na spróbowanie. Okazało się, że mimo śmiesznej nazwy i wyglądu smakują wyśmienicie.

Aby zobaczyć jak wyglądają zwierzęta w Śnieżnym Raju postanawiamy zwiedzić tutejsze zoo.
W odróżnieniu od znanych nam zwierząt tutejsze zrobione są z lodu i potrafią mówić. Najbardziej lubią, kiedy ktoś je głaszcze i mimo swojej lodowej natury są cieplutkie.

Ostatni wieczór spędzamy w najlepszej restauracji w mieście o nazwie „Śnieżka”. Jest bardzo wesoło,
a jedzenie smakuje wybornie. Wracamy do hotelu, pakujemy się i rano z ogromnym żalem wyjeżdżamy z tej pięknej krainy, której nigdy nie zapomnimy. Na pożegnanie wołamy „Będziemy tęsknić!!!”.

Zaczarowany świat, który udało nam się zobaczyć dostarczył nam wielu niezapomnianych wrażeń. Sama nie potrafię wybrać tego, co zrobiło na mnie największe wrażenie. Ciekawe, co powiedzą moje przyjaciółki, gdy im opowiem o tym wszystkim. Niestety, obawiam się, że nie będą chciały mi uwierzyć. Na szczęście mam dużo zdjęć z  naszego pobytu w Śnieżnym Raju!

(wyróżnienie w konkursie  "Skarbiec wyobraźn".)